coryllus coryllus
415
BLOG

O ambitnym kinie

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 19

 

Odbywa się właśnie Kongres Kultury Polskiej, zjazd bonzów i kacyków specjalizujących się w dzieleniu pieniędzy i zaszczytów, w rozdawaniu pochwał i nagan, w wyznaczaniu kierunków i kreśleniu planów. A niech tam się odbywa. Pomyślałem sobie dziś właśnie, że ten kongres to dobry pretekst, by poopowiadać trochę o tym czego najbardziej nie lubię. Chodzi mi o kino zwane ambitnym, które tworzyli także niektórzy z uczestników wskazanego wyżej kongresu, ale akurat filmów przez nich kręconych nie wymienię. Nie będę chodził na łatwiznę.
 
Ambitne filmy to takie, które prócz rozrywki niosły ze sobą jeszcze jakieś przesłanie (tak, jakby nie mogły go nieść lekkie i wesołe obrazy). Nazywane były one arcydziełami, a ich twórcy geniuszami. Przesłanie, które niosły owe produkcje, było z reguły infantylne i głupawe, a forma użyta do jego prezentacji prymitywna w porównaniu z dzisiejszymi możliwościami kina. Jakoś tak się zawsze układało, ze szczególnym wskazaniem na kino polskie, że im bardziej ambitny był film w zamiarach reżysera tym gorszymi ujęciami go kręcono.
 
Tak jest, na przykład, z najgorszym ambitnym filmem, jaki udało mi obejrzeć. Był to obraz Jerzego Kawalerowicza zatytułowany „Austeria”. Zła jakość tego filmu polega na nierównym tempie i mnożeniu postaci, które mają coś do powiedzenia. Film jest przeładowany „głębokimi” scenami, metafora miesza się z dosadnością, a kamera trzęsie się przez cały czas projekcji, jakby trzymał ją operator, który dzień wcześniej bawił się na imieninach u pani Krysi. Film ten okrzyknięto arcydziełem dlatego, że występują tam aktorzy poprzebierani za Chasydów i udają, że znany im jest chasydzki folklor i chasydzka kultura. Pieśni śpiewane przez tych przebierańców, nie wiedzieć czemu w języku polskim, służą wyłącznie skokietowaniu widza i niczemu więcej. Horrendalna jest scena końcowa kiedy Chasydzi biegną kąpać się w rzece, która właśnie znajduje się pod ostrzałem niewidocznych dla widza armat. Człowiek po męczącej, pełnej symboli projekcji, myśli w czasie oglądania tej sceny, że oto mamy do czynienia z kolejną metaforą, z antycypacją zagłady, z ostrzeżeniem. Gdzie tam! Ruskie armaty roznoszą nieszczęsnych Chasydów w pył, trupy i krew płyną rzeką naprawdę. Reżyser zabawia się w tym filmie budowaniem ciężkich scen, gdzie postacie rosyjskich oficerów nabierają biblijnej niemal charyzmy. Zły film, źle zrobiony i źle opisany, który całe szczęście nie jest już nikomu pokazywany i miejmy nadzieję, że nigdy nie będzie.
 
Innym filmem okrzykniętym arcydziełem, a mającym wszelkie cechy gniota jest „Nóż w wodzie” Romana Polańskiego. Jeśli młody reżyser w kraju komunistycznym kręci film o tym, że redaktor jakiejś gazety jedzie z żoną w niedzielę nad jezioro, bo ma tam własny jacht i podróżuje przy tym własnym samochodem, to znaczy że reżyser ów żył w jakimś innym kraju niż widzowie. Niemożliwe jest, by w roku 1961 facet, który jest dziennikarzem sportowym, a nie dygnitarzem partyjnym lub wysokim oficerem wojska albo milicji miał samochód i jacht. To oczywiste dla wszystkich tylko nie dla Polańskiego, który rozgrywa swój „mistrzowski” dramat pomiędzy trojgiem ludzi spotykających się przypadkiem.
Przypadkowy autostopowicz uwodzi żonę rzekomego dziennikarza, a ta opowiada mężowi że go zdradziła. Musiałaby być owa kobiecina chora na umyśle, żeby ryzykować wypędzenie z mieszkania w dobrej dzielnicy dla ubeków i utratę przywilejów, samochodu i jachtu tylko dlatego, by upokorzyć swojego męża aroganta. To jest psychologia rodem z „Planety małp”, a nie z prawdziwego życia, na co właśnie sadził się Polański w tym filmie. Nawet jeśli rzeczywiście zdradziłaby go z przypadkowym, biednym jak mysz kościelna i nic nie znaczącym studentem, to wobec roztaczającej się wokół nędzy i beznadziei (rok 1961) nie ujawniała by tego faktu lekkomyślnie tylko po to, by reżyser Polański miał temat na film. Zupełnie nie wiadomo dlaczego obraz ów został nominowany do Oskara. Całe szczęście nie dostał nagrody. Chwała jurorom.
 
Ambitne filmy kręcono także za granicą, ale tam miało to trochę inny posmak. Najbardziej głupawym filmem zagranicznym, który okrzyknięty został arcydziełem jest obraz zatytułowany „Taksówkarz” z Robertem De Niro w roli głównej. Ten pocieszny ciąg absurdalnych sytuacji ma pointę wyciągniętą wprost z programu o „Teletubisiach”, którą da się streścić w słowach – pamiętajcie drogie dzieci, nie wszystko złoto co się świeci. Otóż mamy tam młodego frustrata, który jest oczywiście weteranem z Wietnamu. Frustrat próbuje znaleźć sobie bezskutecznie dziewczynę. Nie może, no bo żadna nie chce umawiać się z szajbusem. W końcu jedna się zgadza, jest to pracownica firmy zajmującej się przygotowywaniem kampanii prezydenckiej jakiegoś pana kandydującego na najwyższy urząd. Nasz świr – De Niro – prowadza ją do kin porno i potem dziwi się jeszcze, że ona stamtąd ucieka. W międzyczasie poznaje nastoletnią prostytutkę, która różni się wszystkim od jego sympatii współpracującej z kandydatem na prezydenta. Jest wulgarna, okrutna, zepsuta i po prostu zła. Tyle, że De Niro odkrywa dzięki niej iż jest człowiekiem i odnajduje sens w życiu. Nie mógł go znaleźć przy dobrze ułożonej dziewczynie z klasy średniej, ale znalazł przy całkiem stoczonej, małoletniej dziwce. Czyż to nie piękne! W dodatku ona okazuje się być w głębi duszy czystym i wrażliwym dzieckiem, które poszukuje prawdziwej miłości. De Niro za pomocą wyniesionych z wojska umiejętności robi porządek z alfonsami tej małej i jakby nie było mu dość próbuje zabić kandydata na prezydenta, któremu pomaga jego (była już) dziewczyna. To zemsta, za to że ona go nie rozumiała. W filmie chodzi o to, że skarby można znaleźć nawet w rynsztoku, a to co wydaje się złotem na początku, może na końcu okazać się czymś zupełnie innym. Ot, taka to właśnie jest przypowiastka.
 
Kanon filmowych arcydzieł zaczął w pewnej chwili pękać w szwach, przybywało bowiem wykształconych recenzentów, którzy też chcą mieć swój udział w tworzeniu „wielkiego kina”. Pisali więc i nadal piszą i piszą. Opiewali i opiewają te arcydzieła produkowane dziś z prędkością odrzutowca. Musimy liczyć się z tym, że „genialnych filmów” będzie przybywać, a tych normalnych do oglądania będzie coraz mniej. No, ale cóż robić. Producent nie po to wykłada kasę na filmy, żeby mu potem pismacy chrzanili, że zapłacił za słabe i wtórne dzieło.
 
Jeszcze jeden film warto tu wymienić. Najbardziej rozreklamowanym gniotem, który uważany jest za arcydzieło jest według mnie film Petera Weira zatytułowany „Piknik pod wiszącą skałą”. Historia ta należy do takiego nurtu w kinie, który opiewa triumf natury nad człowiekiem. Scenerię takich triumfów zwykle tworzą dekoracje rodem z czasów kiedy to człowiek, jakby na to nie patrzeć, podporządkowywał dobie przyrodę. Oto jesteśmy więc u schyłku epoki wiktoriańskiej, w dominiach korony brytyjskiej czyli w Australii, gdzie pomarszczona pani Appelyard prowadzi pensję dla dziewcząt z najbogatszych rodzin. Akcja nasączonego symboliką dzieła rozgrywa się w dzień świętego Walentego, patrona zakochanych. Panny z pensji, odziane od stóp do głów w gorsety, koronki i pończoszki ruszają na piknik pod najbardziej niezwykłe miejsce w całej okolicy – pod wiszącą skałę, geologiczny twór, który pamięta jak wykluwały się z jaj dinozaury i jak przerażona czworonożna istota, bez odpowiedniego do przetrwania uzębienia stawała na tylne nogi chwytając jednocześnie gałąź w niezgrabną łapę. Pod ową wiszącą skałą, będącą symbolem złowieszczych sił natury drzemiących w trzewiach Ziemi od milionów lat obozują dobrze ułożone panienki z pensji pani Appelyard. Nagle trzy z nich postanawiają wyruszyć na wycieczkę w głąb wiszącej skały. Idą, idą i idą, aż w końcu znikają. Przyroda pochłonęła je za karę, ponieważ sprofanowały sacrum, o którego istnieniu nie miały pojęcia. Film wywoływał swego czasu potężne podniecenie wśród studentów kierunków humanistycznych. Traktowano, go jak obowiązkową lekturę dla każdego, kto śmie aspirować do miana inteligenta. Kiedy ogląda się ten film dzisiaj, rażą nie tyle uproszczenia co beznadziejnie trywialna konfrontacja natury i kultury. Arogancja człowieka musi być ukarana i właściwie nie wiadomo dlaczego kara ta spotyka niewinne i najbardziej sympatyczne dziewczyny w okolicy. Najlepsze jest jednak to, że cały film robiony jest tak, jakby wydarzenia 14 lutego 1901 roku pod Wiszącą Skałą miały miejsce naprawdę. Nigdzie nie jest powiedziane, że to tylko ekranizacja słabej i męczącej powieści Joan Lindsay. Książka ta kiedyś, dawno temu bardzo się podobała i czytały ją wszystkie pensjonarki, jak Imperium Brytyjskie długie i szerokie, ale było to dawno i temat nieco się zleżał, a emocje wyparowały. Nie przeszkadza to jednak głosić, że nakręcony według tej powieści film jest skończonym arcydziełem i dowodem geniuszu Petera Weira – człowieka, który wsławił się jeszcze tym, że stworzył pierwszy film z gatunku określanego dziś mianem komedia romantyczna. Film ten nazywał się „Zielona Karta” i nie różnił się niczym od innych podobnie przeciętnych produkcji.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura