coryllus coryllus
849
BLOG

Reportaż z happeningu (opowiadanie)

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 34

Najgorszą plagą w gazetach lokalnych są młodzi adepci dziennikarstwa. To gorsze niż dżuma. W miasteczkach położonych w pobliżu takiej Warszawy jest to szczególnie dotkliwe, bo towarzystwo jest tutaj zepsute przez zajęcia poszerzające horyzonty poznania organizowane w licznych, w obrębie aglomeracji, domach kultury i ogniskach kulturę propagujących.

 
No i w ogóle, jak ktoś ma 19 lat i mieszka w pobliżu wielkiego miasta, gdzie jest uniwersytet, to nie ma siły, żeby nie spróbował być dziennikarzem. Więcej – on chce od razu być dziennikarzem wybitnym i intelektualistą w jednym kawałku.
 
Pytam takiego jednego z drugim – gdzie pan do tej pory publikował?
 
- Nigdzie.
 
- A co chciałby pan pisać?
 
- Najbardziej na świecie – mówi taki Jurek czy inny Rafał – to chciałbym pisać o kulturze, albo felietony.
 
- A co o kulturze, na ten przykład?
 
W tym momencie Jurek wyjmuje z teczki jakieś papiery, które okazują się być zbiorem jego nie opublikowanych recenzji. Nie są to bynajmniej recenzje popularnych filmów lub płyt, które dałby człowiekowi, jakieś pojęcie o talentach Jurka. Są to recenzje z wystaw organizowanych w domu kultury w Karczewie czy innym Brwinowie, gdzie Jurek chodził na zajęcia plastyczne i naukę gry na mandolinie. To drugie przerwał, co w czasie rozmowy wyznał z oczami pełnymi rozpaczy, okazało się bowiem, że nie ma słuchu.
 
Patrzę w te recenzje i nie wierzę własnym oczom. Trzystronicowy opis czajnika, który wybitny karczewski artysta wykleił własnoręcznie na tekturze układając pracowicie obok siebie ziarenka preparowanego ryżu.
 
- Muszę pana zmartwić – mówię do Jurka nadając swemu głosowi brzmienie, jak najbardziej brutalne – gazeta nie karmi się takimi tematami, a już na pewno nie gazeta lokalna. Jurek blednie i zaczyna łapać powietrze przez szeroko otwarte usta.
 
Było mi zawsze niezmiernie trudno wyrzucać za drzwi takie dzieciaki, bo wyglądam nieodpowiednio i nikt jeszcze nie uwierzył, że mógłbym komukolwiek powiedzieć coś złego, a co dopiero zrobić jakąś przykrość.
 
Patrzę na tego Jurka i oczywiście się łamię. – No dobrze mówię – niech pan zostawi te swoje recenzje, zobaczymy co powie naczelny. Nie wiem dlaczego tak powiedziałem, bo naczelny nawet nie spojrzy na te śmieci. Zresztą, Bogiem a prawdą, nie miałem wcale zamiaru mu ich pokazywać. Człowiek jednak już taki jest, że woli kłamać niż mówić bolesną prawdę w oczy. Szczęśliwy i pełen nadziei Jurek wychodzi. Ma wrócić za tydzień.
 
Wchodzi Rafał. Natychmiast zapominam o recenzjach Jurka i stawiam na nich najpierw kubek z kawą, potem popielniczkę. Parę minut później przychodzi mój kolega, który dostawia swój kubek i swoją popielniczkę. Po pierwszych pytaniach zadanych Rafałowi kawa z kubka kolegi wylewa się na jurkowe recenzje. Wszystko jest mokre i brązowe. Przeklinam okropnie, Rafał jest speszony. Odkładam stos mokrych kartek na parapet. Okno jest otwarte. Nie zauważamy, kiedy zaczyna padać deszcz.
 
- O czym chciałby pan pisać – pytam Rafała
 
- Wie pan, ja już publikowałem
 
- To świetnie – ucieszyłem się – a gdzie?
 
Rafał sięga za pazuchę i wyciąga stamtąd książeczkę formatu znanego wszystkim urodzonym w PRL pasjonatom opowieści wojennych. Nie jest to jednak kolejny tytuł z serii „ Żółty tygrys” tylko tomik wierszy, które Rafał wydał przy pomocy swojego nauczyciela polskiego w wydawnictwie prowadzonym przez żonę tegoż nauczyciela. Rafał dostał za ów tomik nagrodę, co uczyniło go człowiekiem pewnym siebie i znającym wartość swojego warsztatu.
 
Otwieram zbiorek na chybił trafił. Popadłem akurat w jakiś kawałek w manierze Rimbaude’a opowiadający o stosunku płciowym młodego człowieka ze starszą i bardziej doświadczoną w tych sprawach kobietą.
 
- Biedny ten nauczyciel – pomyślałem. Przerzuciłem kilka kartek i trafiłem na drugi wiersz w tej samej manierze, rozpoczynający się sceną rozpinania paska u spodni jakiegoś młodego człowieka przez starszą od niego i bardziej doświadczoną w rozpinaniu pasków kobietę.
 
Nie poddałem się i w końcu udało mi się trafić na wiersz o konfiturach. Tak przynajmniej sądziłem czytając początek. W połowie jednak okazało się, że opisy zapeklowanych w słoikach śliwek i moreli dziwnie przypominają medyczne opisy kobiecych narządów płciowych. Rafał zerknął na tytuł wiersza, potem na mnie i rozpromieniony zapytał – ale od razu się pan zorientował o co tu chodzi, co nie?
 
Przyznałem, że tak, od razu zorientowałem się o co chodziło Rafałowi.
 
- Może by się pan na początek przeszedł na komendę sprawdził czy kogoś nie zabili w sobotę – spytałem
 
No co pan?! Na komendę?! Żeby mnie potem ktoś posądził o współpracę z policją?!  
 
Mogłem mu powiedzieć, że rzeczniczka komendy powiatowej to wcale niezgorsza dziewczyna, ale się powstrzymałem. Po co mi taki poeta i do czego on się nadaje? Rafał wyszedł trzasnąwszy drzwiami.
 
Za tydzień wrócił Jurek i usłyszawszy, że nie będziemy drukowali jego recenzji zażądał ich zwrotu. Podałem mu to leżało od tygodnia na parapecie. Dobrze zrobiłem, bo Jurek był tak wstrząśnięty, że już nigdy nie wrócił i nie zawracał mi głowy czajnikami wyklejanymi z ziaren preparowanego ryżu.
 
Pewnego dnia, w drzwiach pojawił się Jacek. Był to energiczny młodzieniec wyglądający, jak bohaterowie filmu „Urodziny młodego Warszawiaka”. Poruszał się dziarsko, jakoś tak po wojskowemu, miał grzywkę, która spadała mu na oczy i musiał ją bez przerwy odrzucać, żeby cokolwiek widzieć. Nie przyszedł tu z ulicy, ale został polecony przez znajomych znajomego. Miał jakieś tam doświadczenie to znaczy wiedział, że w gazetach nie potrzebują poetów i ludzi piszących recenzje o czajnikach, a to już wiele.
 
- Co by pan chciał napisać panie Jacku?
 
- Myślę, że na początek mógłby zrobić taki reportaż o tym, jak trudne jest życie osób niepełnosprawnych w naszym mieście. No wie pan, nie ma podjazdów, nie ma barierek, żeby się podciągnąć i podnieść z wózka i temu podobne sprawy. Sporo tego jest.
 
Ucieszyłem się, bo sam zajmując się prawie wyłącznie nieboszczykami i złodziejami zatraciłem gdzieś wrażliwość na krzywdę i niedolę bliźnich. Byłem zadowolony, że znalazł się ktoś, kto zwraca uwagę na te sprawy.
 
- A skąd takie zainteresowania, jeśli wolno spytać? Jest pan młody, całkowicie sprawny i bardzo energiczny, ktoś panu podsunął taki temat?
 
- Tak, moja dziewczyna mi to podpowiedziała, jeździ na wózku, jest sparaliżowana od pasa w dół.  
 
Miałem ochotę odgryźć sobie język. Do takich stanów człowiek doprowadza się siedząc zbyt długo w towarzystwie prokuratora Grześka, gawędząc z nim przy tym beztrosko o brutalnych zabójstwach i ciemnych zakamarkach ludzkiej duszy. Po co mi to było?! Nie mogłem tego dzieciaka po prostu wysłać na ten reportaż?
 
Sam nie wiem dlaczego ale zadałem mu kolejne pytanie – a jak się pan zamierza za to zabrać?
 
Zrobimy z Kaśką happening! – rozpromienił się
 
- Hmm. Happening powiada pan…
 
- Tak, happening! Ona będzie na wózku próbowała wjechać na te wysokie schody przy domu kultury, wie pan gdzie?
 
- Jasne, że wiem
 
- No właśnie! I ona będzie próbowała, a jeśli nikt jej nie pomoże to ja i jeszcze jeden kolega podciągniemy ją na takich specjalny linach z karabińczykami, bo wie pan, ja się jeszcze wspinam po skałkach…
 
- Jasne, rozumiem
 
- No właśnie! Na linach! A jeszcze jeden kolega będzie to wszystko filmował i potem pokażemy ten film w domu kultury.
 
- A pan napisze dla nas reportaż z tego happeningu?
 
- Tak!
 
Zgodziłem się, bo w zasadzie, dlaczego nie? Czy ja mam w ogóle jakieś prawo oceniać takich Jacków, Jurków czy Rafałów? A może on dobrze ten reportaż napisze? A może napisze go świetnie?! Albo nawet znakomicie?!
 
Potem przypomniał mi się taki Władek, co jeździ na wózku i ma siedemset pięćdziesiąt złotych renty, z powodu tych nóg, ale nie tylko, bo Władeczkowi – o czym sam chętnie mówi – w 1984 siadła psychika.
 
Ktoś mu kiedyś powiedział, że może wyjechać na jakiś turnus do Lądka, czy gdzieś, jak się przejdzie do Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie i coś tam naściemnia. No i Władek poszedł, a raczej pojechał na wózku. PCPR w naszym mieście znajduje się w budynku szpitala, położonym zresztą nieopodal tego domu kultury przy którym Jacek i jego dziewczyna mieli robić happening o niepełnosprawnych.
 
 Akurat przed wizytą Władka wymienili w tym szpitalu drzwi na lepsze. Lepsze bowiem, jak pamiętamy, zawsze wypiera dobre. Podjechał więc Władek do tych drzwi, walnął ogranicznikami kół wózka w szkło i próbował się ponieść, żeby chwycić za klamkę, ale nie mógł, bo ta jego dysfunkcja jest raczej poważna. Podniósł głowę i przeczytał na tych nowiutkich, szklanych drzwiach całkiem świeży napis – CIĄGNIJ.
 
Jeszcze raz spróbował, ale znów nie dał rady. Za drzwiami stał co prawda ochroniarz, który spod półprzymkniętych powiek obserwował władkowe wysiłki, ale do jasnej ciasnej, nie po to go tu postawili, żeby jakimś menelom drzwi otwierał. Jest w końcu ochroniarzem, a nie odźwiernym.
 
Stał sobie więc Władeczek przed tymi drzwiami i czekał, aż go ktoś wpuści, a kiedy już znalazł się w środku, ruszył do windy, ale ta okazała się zepsuta. Mieli ją remontować w przyszłym miesiącu, bo w tym pieniędzy starczyło tylko na wstawienie nowych drzwi. Lepszych niż poprzednie.
 
 
 
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości