coryllus coryllus
528
BLOG

Doktor Anna radzi czyli, jak zostałem rajfurem. Opowiadanie.

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 23

Kiedy byłem dzieckiem moim ulubionym programem telewizyjnym, oprócz rzecz jasna „Zwierzyńca”, był poniedziałkowy Teatr Telewizji. Pokazywano w ten nieszczególny wieczór, wieczór po niedzielnym pijaństwie i leniuchowaniu, rzeczy wartościowe i świetnie zagrane. Przez jakiś czas, na przykład, leciały tam sztuki Lope de Vega, wspaniałe. Pamiętam je do dziś. Najbardziej jednak podobał mi się spektakl, według sztuki Nathaniela Westa, pod tytułem „Miss samotnych serc”. Było to cudowne przedstawienie z Krzysztofem Gosztyłą w roli głównej. Opowieść o smutnym mężczyźnie dobiegającym czterdziestki, który zajmuje się w redakcji pewnej gazety odpisywaniem na listy sfrustrowanych nastolatek. Pod swoimi poradami sercowymi, ten sympatyczny i nie unikający towarzystwa kobiet pan, podpisywał się zawsze tak samo – miss Samotnych Serc. Sztuka jest naprawdę dobra i wszystkim ją polecam. Prócz Gosztyły grali tam jeszcze Pola Raksa i Zygmunt Hubner.

 
Byłem dzieckiem, kiedy to widziałem i coś w mej duszy zagrało cichutko kiedy patrzyłem na mozolącego się z odcyfrowaniem dziewczęcych kulfonów Gosztyłę. – Kurcze – pomyślałem – ależ ten facet ma świetny fach. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, ze myśli i słowa które pojawiają się w naszych głowach lub zostają wypowiedziane w złe i dobre godziny, a są takie godziny, wierzcie mi, potrafią się zmaterializować. I nie jest ta materializacja cieniem jedynie dziecięcych fascynacji i głupich urojeń, jest to coś równie wspaniałego, jak one same i jest to także coś boleśnie realnego.
 
Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych poszukiwałem pracy, a były to piękne czasy, bo do każdej redakcji można było wejść z ulicy, dogadać się z kierownikiem działu miejskiego lub z samym naczelnym, potem wracać, kłócić się o pieniądze i angażować się w życie towarzyskie, kiedy więc poszukiwałem wtedy tej pracy, zadzwonił do mnie mój kolega. Człowiek ów uważał mnie, nie wiem dlaczego, za nierozgarniętego pierdołę i dzwonił co jakiś czas z propozycjami pracy dla mnie, które ja konsekwentnie odrzucałem z przyczyn właściwie do dziś niewyjaśnionych. Lubił mnie ten kolega i bał się, że bez jego pomocy zginę marnie. Dziwne, bo ja sam nie odczuwałem takich lęków.
 
- Błagam Cię – powiedział – mam tu ogłoszenie, że szukają młodej zdolne dziennikarki do kobiecego pisma. Błagam Cię, jęczał, zadzwoń tam, nic innego na razie dla ciebie nie mam. Błagam cię, zadzwoń.
 
I tak w kółko. Na koniec były jeszcze groźby zerwania znajomości, więc zadzwoniłem. Już kiedy podnosiłem słuchawkę, żeby wystukać numer w mojej głowie pojawił się Krzysztof Gosztyła czytający listy od dziewczyn z nadwagą, a kiedy pani z drugiej strony słuchawki zapytała po co dzwonię, wiedziałem już, że mam tę pracę, choć nawet do pierwszej rozmowy z naczelną było jeszcze daleko. – Nie jestem co prawda młodą, zdolną dziennikarką – powiedziałem - ale za to jestem bardzo fajny. Rozmowa zakończyła się umówieniem terminu spotkania.
 
Zanim zasiadłem przed komputerem w tej redakcji minęły jeszcze dwa miesiące. Były to najspokojniejsze miesiące mojego życia. Dobrze widziałem co się stanie, dobrze widziałem, że od wiosny będę sobie coś tam zarabiał w cieple i pomieszczeniach, gdzie się nie kurzy. A to jest szalenie ważne.
 
W każdej nowej pracy musi człowiek zapłacić jakieś frycowe, tak już jest od zawsze. Płacą mu na początku mało, obciążają robotą i patrzą co się stanie. Ze mną było podobnie, tyle że ja doskonale wiedziałem co się stanie, w przyszłość więc i na swoje obowiązki patrzyłem spojrzeniem jasnym, pozbawionym cieni znamionujących wątpliwości i wahania. Kiedy powiedziano mi, że będę odpowiedzialny za dział porad seksualnych kiwnąłem tylko głową, kiedy powiedziano mi, że będę odpowiadał na listy czytelników, którzy zwracają się do redakcji z rozmaitymi problemami, także natury intymnej, uśmiechnąłem się jak dobry wojak Szwejk na widok pijanego w trupa feldkurata Katza, kiedy powiedziano mi, że w pokoju obok przygotowywane jest nowe pismo, w którym znajdować się będzie rubryka pod tytułem ”Doktor Anna radzi” i to ja właśnie będę doktor Anną, klepnąłem się po udzie z rozmachem i powiedziałem – a niech tam! Będę doktor Anną! Muszę tu jednak nadmienić, gwoli uczciwości, że ani warunki fizyczne, ani tym bardziej wiedza i doświadczenie, w żaden sposób nie predysponowały mnie do wykonywania tych wszystkich funkcji.
 
O tym ostatnim doświadczeniu chciałem właśnie dziś opowiedzieć. Rubryka pod tytułem „Doktor Anna radzi” tym różniła się od pozostałych moich kolumn, że znajdowały się tam listy od ludzi dotkniętych najbardziej wyrazistymi seksualnymi dysfunkcjami. Czyli; jeśli ktoś na przykład miał kłopot, bo dziewczyny, lub chłopcy – zależnie od preferencji -  nie chcieli się z nim lub z nią spotykać, a to ze względu na krzywy nos, zeza widlastego lub coś tam innego, wtedy umieszczałem ten list w rubryce lekkich i sympatycznych listów do redakcji lub robiłem z tego dłuższy kawałek o niedolach w kochaniu, który zajmował całą kolumnę.
 
Jeśli zaś jakiś nieszczęśnik, miał – jak to ujął pięknie Jan Chryzostom Pasek – „rzecz swoję” od urodzenia zawiązaną w węzeł refowy, wtedy dawałem go do doktor Anny. A potem, na łamach pisma już odpowiadałem mu, jako pani doktor – niech się pan nie martwi, wszystko będzie dobrze. No bo cóż mogłem napisać facetowi z taką dysfunkcją, który mając pod bokiem lekarza rejonowego pisze głupie listy do gazet i oczekuje nie wiadomo czego. Prawda?
 
W nagłówku kolumny z poradami doktor Anny widniało zdjęcie przystojnej blondynki w wieku balzakowskim, która uśmiechała się ciepło i łagodnie, czym przekonywała ostatecznie czytelników, że to ona, a nie kto inny, jest rzeczywistym redaktorem tej strony. Z powodu tego zdjęcia wynikały kilkakrotnie różne kłopoty. Raz napisał do mnie jakiś czarny gastarbeiter z Ghany, który pracował na budowach w Libii, że chce się ze mną ożenić. Ze mną czyli z doktor Anną. Nie przeszkadzało mu to, że sam miał dwadzieścia sześć lat, a doktor Anna, na oko, z pięćdziesiąt. Nie przeszkadzało mu, że ona jest gdzieś w Europie, a on łazi po rusztowaniach w Benghazi. Zakochał się, a miłość, jak wiadomo jest ślepa. List napisany był po francusku, tak więc musiałem poprosić kogoś o tłumaczenie. Śmiechom i zabawom nie było końca. Nie odpowiedziałem temu biedakowi i pozostawiłem go samego i z rozdartym sercem na tej upiornej pustyni, gdzie Kadafi kazał budować fabryki, gastarbeiterom z czarnej Afryki.
 
Innym razem znowu napisał do mnie pan Zbyszek. List nie był typowy i wyróżniał się spośród innych przychodzących do doktor Anny. Nie było to bowiem list człowieka zrozpaczonego, który nie może realizować swoich seksualnych pragnień, a właśnie odwrotnie. Pan Zbyszek nie miał najmniejszych kłopotów ze spełnieniem w sferach intymnych. Mógł właściwie z każdą i wszędzie, ale wciąż było mu mało. Tych, którzy uważają, że to nie kłopot, a frajda śpieszę poinformować, że mylą się bardzo. Kiedy bowiem człowiek może zawsze i właściwie bez przerwy lista kandydatek robi się niebezpiecznie krótka, a on sam, jeszcze o tym nie wiedząc staje się osobą, które stanowi potencjalne zagrożenie dla spokoju obywatelek i ich mężów- obywateli. Pan Zbyszek nie był rzecz jasna żonaty, bo nie dałoby się tego związku utrzymać, jak sam twierdził, żadna kobieta nie wytrzymała z nim dłużej niż dwa tygodnie. Pan Zbyszek żył w okropnym klinczu, bo prócz swojego jedynego zainteresowania, posiadał także firmę. Przedsiębiorstwo to przynosiło mu zyski, wcale nie małe, ale przeznaczane one były wyłącznie na realizację panazbyszkowych pasji. Forsę wydawał pan Zbyszek na kobiety po prostu, a były wśród nich, o zgrozo, także kobiety lekkich obyczajów. Szczerze mówiąc to właśnie na nie głównie wydawał nasz bohater swoje pokaźne dochody.
 
Stropiłem się przeczytawszy list pana Zbyszka, bo trudno było mi wczuć się w jego sytuację. Choć byłem odeń dużo młodszy nie dręczyły mnie żadne demony i obsesje podobne do tych, z którymi bez skutku zmagał się on – nieszczęśliwy przedsiębiorca z Garwolina. Owszem potrafiłem sobie wyobrazić co nieco, no ale nie tak, do cholery, nie tak….
 
Nie miałem pojęcia co odpowiedzieć panu Zbyszkowi, a coś przecież musiałem mu napisać. Żeby pozbyć się problemu zastosowałem stary wybieg i napisałem to co pisałem innym ludziom dotkniętym dysfunkcjami niemożliwymi do rozwiązania na odległość, za pomocą poczty polskiej – niech się pan nie martwi, wszystko będzie dobrze. Uspokoiłem się zaraz i przestałem myśleć o panu Zbyszku i jego nieszczęściach.
 
Miesiąc, a może dwa później podszedł do mnie znienacka naczelny periodyku, w którym ukazywała się rubryka zatytułowana „Doktor Anna radzi”. – Chodź pan, do doktor Anny dzwonią – powiedział, a minę miał przy tym ponurą i głos, jakby z grobu się dobywający.
 
Pomyślałem, że jest źle. Walnąłem jakąś głupotę i ktoś dzwoni z pretensjami. Drżącą ręką podniosłem słuchawkę, a tam…tam…stamtąd dobiegł mnie proszę państwa głos niczym harfa eolska, miękki, piękny, melodyjny i ciepły. Głos, którym powinna przemawiać Marynia Połaniecka do swojego męża aferzysty, głos który umierający od wybuchu szrapnela żołnierze słyszą w godzinie śmierci i mylą go głosem anielskim, choć jest to jedynie głos młodej pielęgniarki na stażu. – Dzień dobry, czy mogę rozmawiać z doktor Anną – powiedział głos. – Niestety - rzekłem – doktor Anna nie odbiera telefonów, porad udziela jedynie w odpowiedziach na listy, ja zaś jestem jej asystentem i odpowiadam za rubrykę z owymi listami. – Aha – zdziwił się głos – bo widzi pan – usłyszałem – zamieścił pan w tej rubryce list takiego pana Zbyszka – zamarłem – pana Zbyszka – ciągnął głos – który jest bardzo nieszczęśliwym człowiekiem i ja bardzo chciałabym mu pomóc, bo ja, widzi pan, także jestem nieszczęśliwa. Otarłem pot, który skroplił się na mym przesadnie wysokim czole i głosem lekko schrypniętym z zazdrości i niedowierzania, ponieważ zdążyłem już sobie wyobrazić, jak to umawiam się na kawę z właścicielką tego uroczego głosu, powiedziałem – nie mogę niestety podać pani adresu pana Zbyszka, ale mogę wydrukować pani list do niego na łamach naszego pisma. Jeśli pan Zbyszek rzeczywiście czyta te rubrykę na pewno odpowie. Zmartwiła się, ale przystała na moją propozycję. Odłożyłem słuchawkę i zrobiło mi się smutno. – Do dupy z taką miłością – pomyślałem i poszedłem zapalić.
 
List przyszedł za dwa dni. Był to ekspres wysłany na moje nazwisko. Właścicielka głosu, nie rozwodziła się zbyt długo nad swoim nieszczęściem, skupiła się na tym co mogłaby zrobić dla pana Zbyszka, żeby ulżyć mu w niedoli. A były to rzeczy niebagatelne. Zadeklarowała przede wszystkim, że spłaci jego długi i pomoże utrzymać zatapiane przez ladacznice przedsiębiorstwo na powierzchni rozszalałych mórz prowincjonalnego biznesu. To już było wiele. Obiecywała, że pan Zbyszek będzie mógł do niej przyjechać i mieszkać ile zechce. Obiecywała także, że gotowa jest stanąć z nim przed ołtarzem, jeśli tylko on oczywiście także będzie tego chciał. Wydawać się mogło, że po tych wszystkich listach od murzynów z Libii i frustratów z węzłami refowymi nic mnie już nie powinno dziwić. A jednak! Jakie dziwne są kobiety - pomyślałem – a potem zastanawiałem się jeszcze nad tym, czy warto się żenić, jak głupi zupełnie, ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że byłem wtedy jeszcze bardzo młody.
 
Kiedy już zapomniałem o panu Zbyszku, o głosie tej kobiety i w ogóle o całej sprawie znowu podszedł do mnie naczelny. Było to kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia. – Masz pan tu kartkę z życzeniami – powiedział. Nie bez zdziwienia wziąłem od niego kolorową pocztówkę, na której widniały aniołki, choinka, gwiazda betlejemska i inne symbole kojarzące się z   tym najszczęśliwszym czasem w życiu każdego z nas, ze świętami. Z drugiej strony, nieznane mi osoby składały mi życzenia wszystkiego najlepszego, zdrowia, szczęścia, pomyślności, dużych pieniędzy, sukcesów i dziękowały mi także owe osoby za to, że dzięki mnie mogły się spotkać. W tekście było także napisane, że żyją sobie teraz szczęśliwi, w swoim małym gniazdku, bez trosk i kłopotów, kasa spływa na konto, a oni się kochają, jak dwa małe wróbelki. – Piękne – pomyślałem – tylko kto to napisał? Podpisy były na samym dole, tak małe, że ledwo widoczne, całą bowiem kartkę zapełniono drobnym i regularnym pismem, znamionującym równowagę psychiczną i jakąś taką wewnętrzną urodę piszącego lub piszącej. Żeby odczytać kto też wysłał do mnie te piękne życzenia musiałem zbliżyć pocztówkę do oczu. Na końcu widniały, wykaligrafowane starannie dwa imiona – Malwina i Zbyszek.
Koniec
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości