coryllus coryllus
1690
BLOG

Rynkowe hity Polski Ludowej

coryllus coryllus Gospodarka Obserwuj notkę 60

W latach realnego socjalizmu i gospodarki nakazowo rozdzielczej nie było tego co dziś jest naszą codziennością: agresywnych kampanii reklamowych, promocji, konkurujących ze sobą towarów. Niebyło w ogóle wolnego rynku. Interesy jednak robiono podobne, może nawet łatwiej było je robić, bo kiedy dookoła była bieda wszystko sprzedawało się łatwiej.

 

 

Wypromowanie produktu w Polsce Ludowej to było oczywiście zadanie przedsiębiorstw państwowych i pracujących w nich ludzi. To co wprowadzano wtedy na rynek można by nazwać produktami fikcyjnymi, nie zaspokajały bowiem owe przedmioty żadnej z tęsknot konsumenta, zaspokajały jedynie ambicje tych którzy je stworzyli i w mniej lub bardziej udany sposób robiły wrażenie, że w Polsce jest normalnie, bo coś można kupić. Najbardziej komicznym i beznadziejnym produktem komunizmu, lansowanym poprzez idiotyczne reklamy nadawane przed i po dzienniku telewizyjnym, była tkanina zwana „just”. Hasło mające wypromować ów produkt brzmiało: Just – polski jeans. Portki z tego śmiecia ślizgały się na tyłku, jak nie przymierzając szkło, albo gruba folia. Chodzić się w tym nie dało, ale w czymś trzeba było chodzić, a kupienie spodni w PRL, porządnych spodni, a nie jakichś dzwonów, to był wyczyn. Łaziło się więc w tym juście przynajmniej do czasu kiedy matka nie załatwiła jakichś przyzwoitych nogawek. Polski jeans był ciekawie reklamowany; w jakimś parku czy lasku stała grupa emerytowanych aktorów przywieziona na plan reklamówki z Domu Aktora Emeryta w Skolimowie.

 

 Ci starsi ludzie nie potrafili ukryć zniechęcenia i znudzenia całą tą sytuacją. W rękach trzymali transparenty z dykty z napisem „Just”, na sygnał z offu ruszali ścieżynką wznosząc okrzyki: just, just, just. Byłem wtedy dzieckiem, ale nie mogłem opanować wstydu, na widok starszych ludzi, którzy muszą robić coś takiego za pieniądze.

 

Nie wszystko co pojawiało się w sklepach Polski Ludowej nadawało się do wyrzucenia. Przedmiotem największego pożądania młodego człowieka wchodzącego w tak zwany wiek cielęcy były buty z zamszu zwane zamieszkanych przeze mnie i moją rodzinę okolicach cielakami, na południu Polski skórzakami, a w na zachodzie kraju welurkami. Welurki alias cielaki to był prawdziwy hit. Kiedyś mniej więcej o 9 rano rozeszła się po okolicy wieść, że w pobliskim miasteczku rozpoczyna się sprzedaż cielaków w sklepie obuwniczym. Matka zwolniła mnie ze szkoły, dała na bilet i wysłała tam w celu wiadomym. Kup sobie buty syneczku – powiedziała. Dojechałem do sąsiedniego miasteczka  spokojnie, nie zauważyłem w pociągu żadnych oznak zdenerwowania czy niepokoju u współpasażerów. Na miejscu było już inaczej. Wystarczyło zapytać na stacji, gdzie jest ten sklep, w którym sprzedają cielaki i każdy z rozpłomienionym wzrokiem wskazywał drogę. Do sklepu biegłem, po drodze mijałem ludzi, którzy szli bardzo szybko lub też biegli. Sklep było widać już z daleka, bo kłębiły się przed nim tłumy. Na ziemi przed sklepem walały się porwane kartony po butach, widziałam nawet jakiegoś jegomościa, który ociekając potem przebijał się przez tłum niosąc pod pachą parę czarnych cielaków. Kurcze, jak mu zazdrościłem. O tym, żebym cokolwiek kupił nie było nawet mowy. Po pierwsze byłem za młody. Nawet gdybym jakimś cudem dotarł do lady, ktoś mógłby mnie wypchnąć, albo wyrwać buty i samemu za nie zapłacić, nie było to takie znowu dziwne zachowanie w tamtych czasach. I co bym wtedy zrobił? Poszedł na milicję? Żarty! W kolejce było naprawdę ostro, ludzie wrzeszczeli i wywijali kułakami. Popychali się i próbowali otworzyć drzwi prowadzące na zaplecze sklepu. Oszczędziłem sobie fatygi, popatrzyłem na swoje stare i sfatygowane kamaszki i pomyślałem, że jeszcze trochę mi posłużą.

 

Drugim obuwniczym hitem PRL były zimowe buty typu ”Podhale Nowy Targ”. Były to grube i niekształtne buciory opinające ciasno łydkę. Miały świecące, srebrzyste wstawki, które nadawały im kosmiczny wygląd. Składały się z kawałków skóry zszytych wzdłuż, a w środku wypełnione były czymś na kształt gąbki. Nigdy nie miałem na nogach tych butów. Oszczędzono mi tego. Rodzice wynaleźli gdzieś normalne trapery. Ci, którzy nosili buty z Nowego Targu twierdzili jednak, że nie są one złe, przepuszczały co prawda czasem wodę, ale podobno były ciepłe. Społeczność dzieci i nastolatków w szkołach dzieliła się na tych, którzy nosili buty z Nowego Targu i na tych, którzy się z nich nabijali.

 

Nie wiem, kto to wymyślił, ale rzecz owa pojawiła się pewnego poranka w kioskach „Ruch”. Były to cieniutkie zeszyty, wydane prze Krajową Agencję Wydawniczą. W środku znajdowały się puste pola, a pod nimi krótkie opisy, w pola te należało wkleić naklejkę z wizerunkiem na przykład jakiegoś starego samochodu, jeśli zeszyt był o samochodach, lub króla Polski, jeśli był o królach. Lansowano ten produkt hasłem: Nowość dla kolekcjonerów. Absurd i jawne oszustwo tego śmiecia polegało na tym, że do każdego zeszytu dołączone były te naklejki, wystarczyło tylko je zakupić i powklejać. Koniec. Dwa dni i kolekcja gotowa, a forsa wydana. Można było chwalić się kolegom z podwórka. Wiele osób kupiło to i nawet te naklejki potem zbierało, ale po pewnym czasie przestali, bo zorientowali się, że szkoda wydawać na to pieniądze. Informacje zawarte w opisach były śmiesznie nieścisłe, lub żywcem ściągnięte z Wielkiej Encyklopedii PWN. O wiele fajniej było kolekcjonować obrazki z czekolad „Hobby”. W sklepach leżały nadziewane czekolady, a na papierku każdej z nich widniał wizerunek jakiegoś zabytkowego pojazdu: samochodu, samolotu, okrętu, lokomotywy. Trzeba było kupować te czekolady, zjadać je, a wycięty obrazek należało wkleić do specjalnego, dużego zeszytu. Niewielu z nas miało takie zeszyty skompletowane, bo aby je zdobyć należało wybrać się do Warszawy i kupić je w Centralnej Składnicy Harcerskiej. Mam te zeszyty do dziś, uzupełnione co do sztuki, poszedłem jednak na łatwiznę i kupiłem sobie cały komplet – zeszyty i obrazki do naklejania. Nie biegałem po sklepach w poszukiwaniu brakujących samochodów czy lokomotyw widniejących na czekoladach. Zresztą jakoś tak to było zrobione, że niektórych pojazdów, nie można było zdobyć nigdzie, a taki na przykład obrazek z dalekomorską jednostką pływającą „Profesor Siedlecki”, był w każdym sklepie.

 

Chłopcy w PRL bawili się właściwie tylko jednym rodzajem zabawek – zabawkami militarnymi. W każdym kiosku stały rzędy figurek przedstawiających żołnierzy. Byli to współcześni, umundurowani na zielono żołnierze polscy, a także rycerze na koniach, husarze oraz kowboje i Indianie. Figurki na koniach były najfajniejsze, bo robiono je tak, że jeździec nie był przytwierdzony do szkapy na stałe, można go było zdejmować i wsadzać na to miejsce innego jeźdźca. Figurki żołnierzy dość wiernie oddawały szczegóły umundurowania i uzbrojenia żołnierzy różnych epok. Miały one prócz funkcji rozrywkowej, także funkcję edukacyjną. Nie można było kupić sobie husarza na koniu (byli najdrożsi) i nie zainteresować się w co te husarz jest ubrany i ile broni ma przytroczonej do siodła. Każdy miał w domu kolekcję plastikowych żołnierzy, mniejszą lub większą. Byli oczywiście też chłopcy, którzy bawili się samochodami, albo grali w gumę, ale tacy byli zawsze w mniejszości.

 

Największym hitem świata zabawek PRL był jednak pistolet „Precyzja” - tak nazywała się spółdzielnia pracy, która go wyprodukowała. „Precyzje” leżały wszędzie i były łatwo dostępne, zepsuła się jedna, no to biegło się po drugą. „Precyzje” były właściwie niezniszczalne, składały się z dwóch połączonych nitami (albo śrubami) elementów o takim samym kształcie. W środku była sprężyna i spust, który robił „bang, bang”, jak się go naciskało. Jak „Precyzja” się rozpadła na dwoje to nawet lepiej, bo może się było wtedy podzielić pistoletem z kolegą, co prawda, nie było już „bang, bang”, ale nie przeszkadzało to nikomu i tak wszyscy naśladowali strzały używając w tym celu bardzo wymyślnych onomatopei.

Niesłychanie ważnym elementem zabawkowego pejzażu PRL, były kościelne odpusty, można tam było kupić inny rodzaj pistoletów zwany korkowcami. Korkowiec wykonany był z bardzo solidnej blachy. Do jego lufy pakowało się korek czyli, krótką i grubą papierową tutkę z kawałkiem zapałczanego fosforu w środku. Pistolet miał w lufie iglicę, która uderzając w korek powodował wybuch tego mini-ładunku. Huk był spory i zabawa niezła. Niektóre korkowce były jednocześnie kapiszonowcami. Małych papierowych pudełkach sprzedawano taśmy z kapiszonami, czyli kawałkami fosforu (zwanego przez dzieci siarką) kapiszony nawijało się na bęben poruszany sprężyną lub odrywało po jednym i pracowicie układało pod blaszką imitującą kurek rewolweru. Huk był mniejszy niż przy korkach, ale zabawa też była niezła.

Dziś w epoce kina domowego, gier komputerowych i innych cudowności ogarnia czasem człowieka nostalgia. Dzieci wybrzydzają, kłócą się z rodzicami o prezenty, narzekają, że ojciec kupił nie taki komputer. Gdzie tu jest miejsce na radość?

 

 

 

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka