coryllus coryllus
199
BLOG

My, naród

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 18

Dokładnie pamiętam takie zdarzenie; pierwszy rok studiów, byliśmy już nieco zaprzyjaźnieni, więc pewnie była to zima 90/91. Siedzieliśmy w lokalu pod nazwą Adnan Cafe czyli w takiej dziupli, którą Adnan, Kurd z naszego akademika prowadził pod schodami na wydziale geografii. Panował tam tłok straszliwy i, co dziś wydaje się po prostu nie możliwe, wolno było palić. Na całym wydziale śmierdziało więc tytoniem tak, że hej. Adnan poza tym sprzedawał papierosy na sztuki, co dla studentów miało niebagatelne znaczenie. Stąd jego lokal zawsze był pełen.   

Relacje pomiędzy studentami naszego, położonego po drugiej stronie dziedzińca uniwersyteckiego, instytutu były dla mnie od początku sporym zaskoczeniem. Powód był prosty – całą szkołę średnią przemieszkałem w internacie. Kto ma za sobą koszary, internat, życie w rygorach, ten wie o czym mówię. Człowiek wychodzi na świat boży i nic do niego nie dociera. Jest jak szympans Bonobo pozostawiony na ruchliwym skrzyżowaniu. Wszelkie towarzyskie kody i komunikacyjne niuanse są dlań obce, nie potrafi się taki szympans odnaleźć zupełnie w nowym otoczeniu i większość składanych mu ofert towarzyskich przyjmuje z wdzięcznością wioskowego idioty, któremu podarowano nowe walonki. To co się do niego mówi wprost on wprost odbiera i nie wierzy w to, że ludzie czasem kłamią, ot tak dla hecy, lub opowiadają coś, bo wiatry historii i nowe koniunktury podpowiadają im, że tak właśnie trzeba.
 
Siedzieliśmy sobie więc u tego Adnana, dwie koleżanki i czterech kolegów. Wszyscy wówczas z nabożeństwem czytali GW, z wyjątkiem mnie, ponieważ ja nic nie czytałem. Opinie wszelkie kształtowane były przez ów periodyk i nie  było niczego, co szanujący się i nie obciachowy student mógł wziąć do ręki celem skorygowania treści zawartych w gazowni. Nasze studia nie miały nic wspólnego z polityką, ale o polityce gadało się najwięcej. Moi koledzy, po większej części, spijali z ust Adama Michnika wszystko co stamtąd płynęło. Głównie zaś różne przedwieczne prawdy tyczące się narodu polskiego. Siedzieliśmy i gawędziliśmy o różnych takich głupstwach, aż nagle jedna z koleżanek zapytała wprost; czy są tu pomiędzy nami jacyś Polacy? Nie zdziwiło mnie to szczególnie. Pytanie było rzucone żartobliwie, ale coś się w tych czarnych oczach tej koleżanki paliło takiego, że tak do końca żartobliwe to ono nie było.
 
Okazało się, że wśród tych osób siedzących przy malutkim stoliku u Adnana – dwie dziewczyny i czterech chłopaków – tylko ja jestem Polakiem. Reszta to; trójka Żydów, Białorusin i Litwinka. Nie wiedziałem co powiedzieć, bo kiedy przyznałem się do swojego wstydliwego pochodzenia, od razu wyszło na jaw, że pytanie wcale nie było żartobliwe. Chodziło o to, tak to bywa w towarzystwach warszawkowych, żeby znaleźć frajera, którego da się wykluczyć i trochę nim pograć. To się oczywiście w pełni udało. Nie miałem bowiem żadnych przekazów ustnych czy pisemnych dotyczących mieszanego rodowodu mojej rodziny. Co innego, gdyby brać pod uwagę wygląd zewnętrzny. Rodzina mojego ojca, na przykład, małorolni chłopi z okolic Łukowa, nigdy się takimi bzdurami, jak pochodzenie nie interesowali, byli Polakami i już. Jednak, jakby ich tak ustawić wszystkich siedmiu, jednego obok drugiego, to trzech przynajmniej wyglądało tak, jakby kończyli jesziwę w Górze Kalwarii. Między innymi mój tata tak wyglądał. Ja wyglądam zupełnie inaczej, tak więc nawet gdybym wtedy, w Adnan cafe, pokazał zdjęcia ojca z młodych lat, nic by mi to nie pomogło ponieważ wyglądam całkiem, jak dziadek ze strony mamy, ten co diabły na groblach spotykał.
 
Na studiach nie przyjaźniłem się zbyt mocno z nikim, wyjątek stanowił pewien chłopak z Podlasia, który otwarcie deklarował, że jest Ukraińcem, jest nim zresztą do dziś. Z nim się kolegowałem, bo wydawał mi się w tej swojej narodowej determinacji szczery i uczciwy. Przynajmniej w porównaniu z tymi co szukali swoich korzeni, gdzieś poza granicami i poprawiali sobie humor odcinając się, żartobliwie rzecz jasna, od Polski i Polaków. A nie musieli tego przecież robić. Można żartować z wielu rzeczy i z wielu ludzi, ot choćby z Jarosława Kaczyńskiego czy Bronisława Komorowskiego. W tamtych czasach nie było żadnego przymusu, ani nawet zachęty do tego, by deklarować się, w żartach choćby, do jakiego narodu się należy.
 
Nie oglądałem tego wczorajszego filmu Pospieszalskiego i tej pani. Rano zerknąłem tylko na tekst gazowni, który ktoś u siebie zamieścił. Autor pisał tam, że twierdzenie jakoby Polacy wracali z wewnętrznej emigracji jest absurdem. Mieli wszak Polacy swojego prezydenta i swoją partię, czegóż więc chcą. Być może niezbyt dokładnie to powtórzyłem, ale sens chyba uchwyciłem właściwie. Wynika stąd, że inne partie i inni prezydenci rządzący w Polsce nic wspólnego z Polakami nie mieli. Czy tak? Dobrze zrozumiałem? Jeśli dobrze, to mogę tylko zakrzyknąć – nareszcie! Kochana gazownia także o tym napisała. Co do wewnętrznej emigracji zaś, to ona była i ciągle jest. Wielu z nas ciągle nie czuje się u siebie i ciągle ma to okropne poczucie tymczasowości wszystkiego. Ludzie zaś, którzy z tego drwią, wiedzieć powinni, że jest to jedno z tych szyderstw, których nie zapomina się nigdy, a zapłacić za nie można także krwią.
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka