coryllus coryllus
458
BLOG

O zyskach, książkach i sukcesie

coryllus coryllus Gospodarka Obserwuj notkę 51

Jeśli człowiek przychodzi do wydawnictwa z książką ot tak z ulicy nie ma najmniejszych szans, że książka ta zostanie wydana przed upływem roku. Tak naprawdę to nie ma żadnych szans na to, by książka została wydana w ogóle, bo w redakcjach wydawnictw leżą stosy wydruków, które przysyłają i przynoszą tam autorzy z nadzieją na to, że płody ich umysłów znajdą się w księgarniach i odniosą sukces. Jedynym sposobem na wydanie książki jest znajomość z kimś kto za wydawanie książek odpowiada lub wydanie takiej książki w małym, aspirującym wydawnictwie. Ten drugi sposób jest gorszy bo nie rozwiązuje sprawy dystrybucji lub rozwiązuje ją w sposób dalece niekomfortowy. Niby nie ma w tym wszystkim nic nadzwyczajnego, ot standard, do którego przywykliśmy od czasów komuny. A jednak jest kilka charakterystycznych cech polskiego rynku książki, które powinny wywołać zdziwienie.

W zasadzie powinno być tak, że firma wydająca książki musi nastawiać się na zysk, stąd duża ilość poradników, romansów i fantastyki dostępnej w księgarniach. Poradniki świetnie się sprzedają, choć trudno według zawartych w nich porad zrobić coś sensownego, nie radzę szczególnie pielęgnować ogrodu według wskazówek w nich umieszczonych. Poradniki to właściwie figura stylistyczna, pewien typ określający książki pełne kolorowych zdjęć roślin, kotów, motocykli lub czegoś innego równie atrakcyjnego oblanych śladową ilością trywialnego tekstu. Chodzi o to, by można się było nimi pochwalić kiedy przyjdą znajomi i wspólnie z nimi pooglądać obrazki. Poradniki służą współczesnemu człowiekowi do zacieśniania więzi towarzyskich i niejedna miłość rozkwitła już w czasie kartkowania albumu w kwiatami lub iglakami.
 
Romanse jak romanse, mogą być sympatyczne, mogą być obsceniczne, zależy co kto lubi. Sprzedają się zawsze bez względu na zawartość pomiędzy okładkami. Wystarczy, że coś emocjonującego narysowane jest na wierzchu. Reszta to marność i rzecz nieistotna. Fantastyka stanowi najdziwniejszy w tym wszystkim obszar, na którym grasują tak zwani znawcy. Są to przeważnie mocno przejęci rolą literatury w życiu młodzi ludzie, dla których każda nowa książka wydana w niszy, którą się pasjonują jest powodem do wspólnej z innymi znawcami popijawy połączonej z wymianą uwag na temat losów ulubionych kosmitów. Szydzę troszeczkę, ale taki już mam charakter i trudno. Fantastyki też nie lubię za bardzo, tym bardziej, że wszelkie tajemnicze sprawy dotyczące przybyszów z kosmosu biorą swój początek – jak to ładnie wyjaśnił A-tem – w laboratoriach i pracowniach badawczych US Army. Fakt pozostaje faktem – literatura SF sprzedaje się dobrze i ludzie jej pożądają. Wydawcy zaś zarabiają na niej, nie krocie może, ale tyle, by na chleb z masłem starczyło.
 
Czytelnik jest jednak kapryśny i wymienione segmenty rynku nie satysfakcjonują wszystkich czytających. Są tacy, którym potrzeba czegoś innego, czegoś co się niestety niesłuchanie trudno definiuje i przez to mamy tu do czynienia z różnymi nadużyciami. Tym czymś, czego chcą czytelnicy w całkiem sporej liczbie, jest tak zwana „wielka literatura”. Mamy tu na myśli książki ambitne, a jednocześnie nie pozbawione funkcji rozrywkowej. Póki co w Polsce funkcję taką pełni niejaki Marek Krajewski. Pozwolę sobie jednak zwątpić w autentyczność intencji i szczerość przesłania które zawarte są w jego książkach. Nie wierzę także w to, że Krajewski zaspokaja wszystkie chętki i apetyty które lęgną się w głowach ludzi czytających.
 
Pozostaje więc całkiem spory obszar do zagospodarowania. Jest on zagospodarowywany głównie przez autorów i dziennikarzy związanych z wielkimi tytułami prasowymi, ponieważ oni właśnie po roku 1989 wzięli na swe wątłe barki ciężar z napisem ambitna polska literatura i starają się ów ciężar unieść. Niestety oczadziały od nadmiaru poradników, romansów i fantastyki czytelnik nie rozumie ich starań i nie ma zamiaru czytać ich książek. A jednak książki te są wydawane i dystrybuowane. Jeśli zaś ktoś, tak jak ja na przykład, próbuje rozgryźć ten fenomen notorycznego deficytu, oskarżany jest natychmiast o frustracje i niechęć do ludzi zdolniejszych i mądrzejszych od niego. No dobrze, mam tę niechęć i spróbuję tu o niej opowiedzieć.
 
Nigdy nie mogłem zrozumieć dlaczego taki Mariusz Szczygieł z GW uważany jest za pisarza. Kupiłem sobie kiedyś nawet jego książkę pod tytułem „Gottland”. Zapłaciłem za nią tyle samo ile kosztuje mój „Pitaval” i nie uśmiechnąłem się ani razu. Przeciwnie, chciało mi się płakać, nie ze względu na to bynajmniej, że Szczygieł w udatny sposób opisywał tam jakieś nieszczęścia. Powód był inny. Książka Szczygła stworzona została dwutorowo i dwa są jej źródła. Po pierwsze – pomagał mu jakiś czeski reasercher, który wynalazł kilka najbardziej smakowitych historii, po drugie korzystał pan Szczygieł z wycinków prasowych. Nie ma w tym nic złego, każdy autor z nich korzysta. Wszystko byłoby w porządku, ale ta książka – nudna jak nie wiem co – reklamowana jest jako zbiór reportaży. Z całego tego zbioru zainteresowała mnie jedna historia. Opisuje autor życie czeskiego pisarza trzeciorzędnych dzieł przygodowych, który kilka razy zmieniał tożsamość, by ukrywać się prze hitlerowcami i komunistami. Zmieniał swoją tożsamość także dlatego, że zdarzyło mu się wpaść w ręce jednych i drugich, został biciem zmuszony do współpracy i wydał swoich braci na śmierć. Wstydził się potem tego i uciekał przed samym sobą. Tak historia jest po prostu druzgocąca i bledną przy niej wszystkie opowieści Franza Kafki, a los tego faceta mógłby być metaforą losów całej Europy Środkowej. Po przeczytaniu tego byłem absolutnie i szczerze poruszony. Szczygieł jednak dał modelowy przykład tego jak posiadając materiał na Nobla zrobić z niego historię o żelazku które spadło z deski do prasowania i oparzyło zaspanej gospodyni stopę. Do tego mniej więcej wymiaru sprowadził Mariusz Szczygieł ten monstrualny dramat. Na koniec napisał coś w stylu – nie można tak po prostu sypać kolegów po 90 przesłuchaniach w budynku praskiego gestapo, w tym 48 przesłuchaniach ciężkich. I już.
 
Nie pamiętam czy w tym samym tomie, czy gdzie indziej napisał Szczygieł reportaż ze spotkania z Egonem Bondym. Bez żenady opisał w nim jak Egon Bondy kapował na prawo i lewo byle tylko zarobić kilka koron, byle mieć na piwo i bułkę, jak donosił na swoich kolegów ze zespołu „Plastic People’s of teh Universe”, którzy – jak twierdzi Szczygieł – wybaczali mu to potem i jednali się z nim wśród łez. Bondy nie był ani razu na gestapo, a czeska bezpieka nawet nie musiała go łaskotać w pięty, a co dopiero bić, żeby skłonić go do współpracy. I tenże Bondy jest w reportażu Szczygła opisany z sympatią i ciepłem. Jego śmierć zaś – po pijanemu w brudnych betach od płomieni które rozniecił niedopałek trzymany między palcami – jest przez Szczygła opisana w sposób heroiczny. Nie powiem, zdumiewa mnie to wszystko. No, ale Szczygieł to w końcu nazwisko, może pisać co chce i to się na rynku sprzeda właśnie dzięki temu nazwisku. Mnie się może to pisanie nie podobać, ale inni mogą być nim zachwyceni i składać Szczygłowi hołdy.
 
Nie wypełnia jednak Szczygieł Mariusz całego omawianego przez nas obszaru rynku. Są na nim jeszcze inni i ich obecność jest jeszcze bardziej zastanawiająca. Mamy oto Sylwię Chutnik, felietonistkę „Polityki” , krytyczkę i jurorkę konkursów literackich, walczącą feministkę i aktywistkę rozmaitych wolnościowych ruchów, które mają zmienić oblicze świata, a na pewno oblicze samej pani Chutnik. Jest pani owa jednym z najmocniej lansowanych przez media autorów. Konsekwencją tego – stałej obecności w dużym poczytnym tygodniku, udziału w konkursach i akcjach promocyjnych, pozycji towarzyskiej itp., powinien być sukces rynkowy. I tu dochodzimy do sedna. Można funkcjonować w Polsce na runku książki, być uznawanym przez krytykę za wybitnego pisarza i nie sprzedawać książek. To jest nie do pomyślenia w innych krajach i na innych rynkach. – Skąd wiesz, że ona nie sprzedaje książek”? - zapyta ktoś. A wiem i nie powiem skąd, bo nie są to informacje dostępne dla wszystkich, a ja wiem i powiem. Otóż książki Chutnikowej wydaje się po to, by wciągu dwóch lat sprzedać 3 tysiące egzemplarzy. To nawet nie jest klęska. To jest nie opisywalne w kategoriach zysk –strata. A jednak te książki są na runku i są promowane, a Sylwia Chutnik dostanie, o ile już nie dostała „Paszport Polityki”. Wydawca nie traci wiele na edycji książek tej pani, raptem jakieś 4 tysiące. Może więc sobie na to pozwolić. Pozostaje pytanie – po co? Otóż sprawa jest prosta i czytelna dla wielu. Rynek książki w Polsce ma prócz standardowych funkcji takich jak generowanie zysku, zabawianie czytelników, do spełnienia funkcję inną. Propagandową po prostu. To rokuje dla nas – czytelników i autorów bardzo źle i nie muszę chyba tłumaczyć dlaczego.
 
Prócz pani Sylwii działają jednak na naszym rynku autorzy, których nazwisk próżno by szukać wśród felietonistów dużych tygodników. Piszą oni książki rozrywkowe, zabawne i bezpretensjonalne lub koszmarnie pretensjonalne i nadęte. Nie to jest istotne. Otóż – i ja to także wiem na pewno – ich książki sprzedają się w dużych nakładach i autorzy ci zarabiają na swoim pisarstwie sporo grosza. Nie podejrzewacie nawet jak dziwne i zaskakujące to są nazwiska. Nie ma wśród niech jednak ani Szczygła ani Chutnik. No, ale im, to czy tytuł się sprzedaje czy nie „zwisa kalafiorem” . Oboje mają co innego do roboty i nie po to piszą książki by robiły one kasę. Świat jest dziwny, naprawdę.
 
Zainteresowanych moją książką „Pitaval prowincjonalny” zapraszam na stronę www.coryllus.pl
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka