coryllus coryllus
204
BLOG

O mecenacie państwowym

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 11

Szczycę się tym, że jestem jednym z nielicznych ludzi, którzy z braku laku nie używają kitu. Wielu zaś dokonuje tej zamiany w myśl przysłowia; z braku laku dobry kit. Otóż nie, nie dobry. Kit zupełnie nie nadaje się jako zastępnik laku, przeciwnie jest nawet niewskazany i jego stosowanie powinno być zabronione. Ci zaś, którzy twierdzą, że trzeba kitu używać, bo jednak lepszy jest on niż nic – tu kłania się kolejne przysłowie – to z rydzem, to ludzie małego ducha i wątłej wiary.

 
Dawno już stwierdzono i widać to ciągle na naszych oczach, że rzeczy i spraw wielkich, czy choćby tylko ciekawych i godnych uwagi jest na świecie zdecydowanie mniej niż rzeczy słabych, nieciekawych, podłych i zalatujących plagiatem. Nie oznacza to jednak, że z braku w naszej okolicy czy nawet regionie tych pierwszych trzeba koniecznie przypisywać tym drugim jakieś szczególne właściwości i wyróżniać je nagrodami lub stypendiami. To prowadzi wprost do obniżenia tak zwanego ogólnego poziomu, do zachwiania się wszystkich absolutnie hierarchii – świat jest systemem naczyń połączonych i nie łudźcie się, że jak coś się sypie w jednym miejscu to nie ma to wpływu na inne sektory naszego cyrku. Ludzie czynią tak jednak powodowani lenistwem, niechęcią do myślenia, a czasem wręcz dobrą wiarą w to, że jak się durniowi da nagrodę albo go pochwali to on stanie się przez to lepszy i upiększy nasz świat, ponieważ dawno temu, jeszcze w przedszkolu, babcia przepowiedziała mu, że będzie artystą.
 
Ów brak w okolicy rzeczy wzniosłych i pięknych jest zwykle tłumaczony jakimiś naturalnymi przyrodzonymi prawami lub w najgorszym razie fatum. Nigdy nie wyjaśnia się tej posuchy brakiem zainteresowania – szczerego zainteresowanie dla prawdy, dobra i piękna – które celowo próbuje się zastąpić badziewiem, syfem i nędzą. Tak, to nigdy nie jest wynik celowego działania. Już prędzej posądzą o to Trójcę Przenajświętszą niż jakiegoś machera od marketingu. Jeśli zaś ktoś przytomny będzie chciał pomyłkę prostować, powie mu się i innym przy okazji, że lansuje teorię spiskową, bo przecież świat nasz prostym jest i pięknym, wilki nie dybią tu na baranki, a pająki nie zjadają muszek. Kto twierdzi inaczej, ten zwyczajnie kłamie i nie ma w duszy tej koniecznej dla zrozumienia drugiego człowieka empatii.
 
Nigdy jakoś nie fascynowałem się renesansem, ale zawsze zadawałem sobie pytanie – jak to się stało, że w jednym, niewielkim w sumie mieście, a potem w miastach kilku, na niewielkim obszarze pojawiło się w tak krótkim czasie tylu nieprawdopodobnie uzdolnionych, pracowitych i dziko wprost zdyscyplinowanych ludzi. I jak mi ktoś będzie teraz tłumaczył, że do twórczości niepotrzebna jest dyscyplina, w dodatku dzika, to wyleci za burtę i nie będzie mu towarzyszyć żadne koło ratunkowe, ani nawet spróchniała deska. Jak to było możliwe? Odpowiedź może być tylko jedna – system kształcenia plus rynek sztuki stworzony przez kościół. System kształcenia działający bez przerwy i stale przez dwieście lat, wytwarzający standardy, pojęcia i techniki i ten cały olbrzymi obszar zapotrzebowania, głęboki jak ocean, który stworzył artystom kościół. To dopiero mogło stać się glebą, na której wyrosły takie kwiatki jak Michał Anioł, Leonardo czy Rafael. Żaden z nich jednak nie był zawieszony w próżni – każdy stał na barkach jakiegoś olbrzyma, którzy żył przed nim i każdy był wspierany przez mecenasa, tak bogatego, że dziś to się nawet nie może przyśnić Kulczykowi. Istniały w tamtych czasach także zasady, które eliminowały z rynku partaczy, dupków i oszustów. No i istniała krytyka z prawdziwego zdarzenia, a także dziejopisowie zainteresowani działalnością mistrzów i ich warsztatów. Wszystko to podlane było gęstym sosem lokalnego szowinizmu, który dziś zostałby zapewne wyszydzony i ośmieszony, jako coś co stoi na przeszkodzie rozwojowi prawdziwej, wolnej sztuki.
O wiele bardziej niż renesans ciekawiło mnie zawsze to co wydarzyło się we Francji w drugiej połowie wieku XIX. To było tak fascynujące, mocne, męskie i piękne, że nie sposób przejść wobec tej sprawy obojętnie. Oto kilku młodych facetów, bez możliwości kształcenia się w akademii , przełamując najdziksze przeszkody stawiane im przez otoczenie tworzy na nowo malarstwo w kraju, który szczycił się tąż akademią – tworem uważanym przez dwa stulecia za wcielenie duchowej doskonałości. Panowie, o których mówię, nie mieli żadnych wątpliwości co do swojego posłannictwa, nie wahali się ani przez moment, a krytykę traktowali z góry, aż do chwili kiedy ich nie uznała. Wszyscy przeszli przez pracownie akademików, bo inaczej nie nauczyliby się zawodu, ale to co z tych pracowni wynieśli posłużyło im do innych niż akademickie celów.
 
Co jest najciekawszego w Renoir’rze? Ano to, że zaczynał od malowania porcelany jako szesnastolatek, a kiedy miał lat czterdzieści jeden dopiero zaczynał być znany. I niech się przy jego historii schowają wszystkie chińskie mądrości mające cierpliwość w tle i wytrwałość w poincie. Jeśli ktoś chce się dowiedzieć czym jest praca artysty powinien przeczytać biografie Renoire’a. Tam jest wszystko napisane. Wiara tego człowieka była wiarą proroków, zresztą wiara jego kolegów także.
 
Co pozwalało im tę wiarę zachować? Świadomość doskonałości warsztatu, wynikająca z praktyki, praktyki codziennej i nie ustającej, a także pewność, że jest ktoś komu na tej pracy zależy. Tym kimś był początkowo cesarz Napoleon III, a potem wszystkie kolejne rządy Republiki, nawet rząd komunardów, bo przecież Renoire uratował kiedyś Raoul’a Rigault'a od śmierci i nawet gdyby ten ostatni nie był w ogóle zainteresowany nową sztuką i tak musiałby ją popierać, no chyba że byłby skończoną świnią. A nie był.
 
Dyskretna opieka państwa nad malarzami, żadne tam sponsoringi czy bankiety, czy dawanie stypendiów, które mogą tylko człowieka zdemoralizować, ale proste i czytelne ułatwienie zarobkowania na rynku, jasne opowiedzenie się po stronie tych, którzy malowali Francję po nowemu – to była dla młodych malarzy rzecz szalenie ważna i tak samo ważna była ona dla Francji. Od tamtych bowiem czasów stała się ona, na półtora stulecia prawie, Mekką dla wszelkiej maści poszukiwaczy prawdy, piękna, dobrego jedzenia i przychylnych kobiet.  I przykłady takich ludzi jak Van Gogh niczego tu nie zmieniają, bo – jak nadmieniłem – nie chodziło o uzależnienie twórców od państwowego chleba, ale o danie im możliwości realizowania swojego talentu – nie każdy potrafił to wykorzystać i nie każdemu sprzyjjały okoliczności.
 
Żaden, powtarzam, żadne z impresjonistów nie żył w nędzy. Najjaskrawszy przykład biedy to Monet, który jadał zwykle za pieniądze Degasa i za te same pieniądze opłacał czynsze. Renoir’e i reszta utrzymywali się z malowania, a Degas wiadomo – kantory bawełny, operacje giełdowe, no i obrazy.
 
Nie wiem, co się obecnie dzieje w polskiej sztuce, ale na pewno nic co dałoby się opisać kategoriami znanymi z epok, które tu wymieniłem. Znajoma, która siedzi w tym wszystkim po uszy, tłumaczyła mi kiedyś zasady na jakich artyści dostają granty i stypendia na realizację swoich awangardowych projektów. Tak, tak, chodzi mi o te gówna z wypchanymi zwierzętami, jajami na krzyżu i inne wolnościowe instalacje. O to właśnie. Bo to także jest sponsorowane przez nasze Ministerstwo Kultury czyli przez państwo, czyli przez nas. Musimy to robić – powiadają mędrcy – bo inaczej polska kultura nie będzie konkurencyjna wobec innych kultur. A niech nie będzie. Przez całe XIX stulecie kultura hiszpańska nie była konkurencyjna wobec kultury francuskiej czy nawet niemieckiej. I co? Stało się coś? Uważam, że twór pod tytułem ministerstwo kultury i sztuki powinien być mocno okrojony, trzeba zostawić tylko te departamenty, które – realnie - chronią substancję zabytkową, a reszta do likwidacji. Żadnej ochrony dla kin, teatrów i inny tego rodzaju szalbierstw. Nie potrafią przyciągnąć klientów? Niech giną. Polska kultura nie ocaleje dzięki temu, że będzie działał teatr pani Jandy, nie zadziwi świata instalacjami pani Nieznalskiej czy jakiegoś innego Libery. Niech to wszystko trafi szlag. Skoro można tłamsić rolnictwo i pozwalać na wykupywanie przez zagraniczny kapitał zakładów produkujących żywność nie ma sensu utrzymywać gromady darmozjadów, którzy twierdzą, że tworzą sztukę. W dodatku w sytuacji, kiedy jedynym rozpoznawalnym przez odbiorcę kryteriów tej sztuki jest negatywny lub wręcz negacyjny stosunek do kraju, który łoży na jej utrzymanie.

ZAinteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura