coryllus coryllus
1475
BLOG

O truciznach literackich i przygodach dziecioroba

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 38

Zajrzałem sobie ostatnio do spisu lektur szkolnych i odczytałem znajdujące się tam tytuły dzieł, które młódź szkolna obecnie przerabia na lekcjach. Powiem może na wstępie, że mnie się te wszystkie lektury nie podobały już wcześniej, kiedy sam chodziłem do szkoły, a najbardziej bolało mnie to, że tak mało jest literatury staropolskiej, a tak wiele romantyzmu. To się dziś zmieniło o tyle, że literatury staropolskiej nie ma w kanonie prawie wcale, za to romantyzm pozostał. To jest moim zdaniem groza, ale wiem, że na ten blog przychodzi wielu obrońców twórczości Adama M. więc poprzestanę dziś jedynie na powyższej uwadze.

 
Ze zgrozą zauważyłem, że nie ma w kanonie ani kawałka „Trylogii”. Z Sienkiewicza jest jedynie do wyboru nowelka i jak sądzę większość nauczycieli wybiera „Janka Muzykanta”, bo przecież nie „Szkice węglem”, gdzie ten okropny Wawrzon morduje swoją ślubną i jej kochanka za pomocą siekiery do okrzesywania dłużycy sosnowej. W polskiej szkole nie przerabia się „Trylogii” na lekcjach języka polskiego! W kraju, który posiada jedną tylko silną tradycję i jedną obyczajowość – szlachecką, nie przerabia się tego co jest kwintesencją tej tradycji, jej podsumowaniem, opisaniem świetności i błędów, przeniesieniem w świat nowoczesny i od spraw istotnych dla tej dawnej kultury bardzo odległy.
 
Trylogię można opowiedzieć na tysiąc sposobów i nie koniecznie trzeba mówić o tym czego tak dziś nie znoszą rozmaite gamonie co uczą polskiego czyli o szabli i bohaterstwie. Można mówić o trylogii inaczej, ale ja im nie powiem jak, bo to nie mnie wypłacają pensję i dodatki za mącenie dzieciom w głowach. Nie ma to zresztą już znaczenia, bo polskie dzieci nie przeczytają nigdy „Trylogii”, nie sięgną po nią, bo nie powie im o niej szkoła, ani dom, gdzie ojciec zajmuje się przełączaniem kanałów w telewizji, a matka ma spotkanie ze sprzedawcami z Avonu. Tak więc Sienkiewicz przepadnie. Nie będzie go wkrótce i zniknie z naszej świadomości. Wielu z tej okazji otworzy szampana, obawiam się jednak, że tak zwana ogólna kondycja uniemożliwi im wypicie go duszkiem, tak jak czynił to z miodem imć Zagłoba. Mogliby się przy tym zakrztusić i zemrzeć. Lepiej więc toast na pohybel „Trylogii” wznieść wiśniowym napojem pitym wprost z plastikowej butelki. Z tym im będzie bardziej do twarzy.
 
Co w takim razie w kanonie lektur jest. Prócz oczywiście poezji romantycznej, tak kochanej przez młodzież, prócz nieśmiertelnego płaza w skorupie co wzbił się nad wody trupie i sfrustrowanego młodzieńca, którego koń gubi złote podkowy, a on sam nie potrafi nawet się zastrzelić. Oto mamy w kanonie lektur Marię Kuncewiczową. Nie żartuję. Naprawdę. Dzieci będą przerabiały książki Kuncewiczowej i cała ta neuroza będzie przepisywana do zeszytów, a potem nauczyciel będzie z tego odpytywał na oceny. KU-N-CE-WI-CZ-O-W-A. Nigdy nikt nie próbował mnie nawet groźba zmusić do czytania książek Kuncewiczowej, a co dopiero zachęcić do nich.
 
Jest w kanonie oczywiście szczyt szydery czyli „Ferdydurke”, a jak nie ona to „Transatlantyk”. W ramach zwalczania tradycji szlacheckiej chyba, bo w miarę jak latka lecą coraz mniej osób uważa panicza Witolda za geniusza, a coraz więcej za grafomana. Jego koncepcje zaś są łagodnie rzecz ujmując nietrafione, zaś posługiwanie się nimi dla opisania zjawisk zachodzących nam współcześnie – no bo jak”- Gombrowicz wszak jest pisarzem awangardowym, a awangarda, jak wiemy nie starzeje się nigdy – to sposób na publiczne zaistnienie sfrustrowanych krytyków. Najgorsze jednak w Gombrowiczu jest to, że on nie ma za grosz poczucia humoru. To facet tak ciężko doświadczony przez najbliższych, tak zepsuty przez matkę wariatkę, że rzecz właściwa młodym mężczyznom czyli zwracanie na siebie uwagi poprzez opowiadanie śmiesznych historii jest zupełnie poza nim. Kiedy Gombrowicz chce rozśmieszyć wywołuje zażenowanie, groteska w jego wydaniu jest nudna i nie przejadalna nawet jeśli ją popijać szampanem. Nie zmienia tego „Dziennik” pełen fałszywych dylematów i rozterek rodem z podstawowego kursu filozofii dla studentów pierwszego roku historii sztuki, które służyły chyba tylko podniesieniu samooceny mistrza i Artura Sandauera, bo do niczego więcej się nie nadają.
 
To jednak nie koniec. Mamy w kanonie „Mistrza i Małgorzatę”. Bułhakow zaś jest tym człowiekiem, który uwiódł Stalina i przez to nie zabito go gdzieś nad Bajkałem, ale mógł sobie spokojnie umrzeć na odziedziczoną po ojcu chorobę nerek w szpitalu czy też w łóżku domowym, nie pamiętam. Stalin dał się uwieść sztuką „Dni Turbinów” i powieścią „Biała gwardia” i to by było na tyle. Powieść ta, z mnóstwem prawdziwych bohaterów i sytuacji, powieść emocjonalna, jest jednym wielkim usprawiedliwieniem rosyjskiego nacjonalizmu i pieśnią pochwalną na jego cześć. To się towarzyszowi Stalinowi musiało podobać, skoro nawet mnie się podoba. „Mistrz i Małgorzata” zaś to jest w sam raz coś, co pasuje do naszych czasów. Nie wynika to dopasowanie jednak z faktu, że Bułhakow był geniuszem i jego intuicje wyprzedzały czas, w którym żył, ale z czegoś zupełnie innego. Chodzi mianowicie o to, że inteligencja rosyjska, do której adresowana jest ta książka, była w czasach carskich i we wczesnym komunizmie, zanim ją wytępiono, grupą takich samych przerażonych i zmęczonych frustratów, jak czytelnicy „Mistrza i Małgorzaty” urodzeni i wychowani pod roku 1945 w Polsce. Taki był również Bułhakow i o tych swoich lękach i obawach nam opowiedział. Ta książka jest dziełem bez kantów, dokładnie obłym i nadającym się do masowego łykania w czasach pop kultury i pop polityki.
 
Jest tu spory zestaw gadżetów czyniących z tej powieści dzieło jak najbardziej współczesne. Mamy gołe baby, diabła i jego asystentów, mamy marzenia kobiet, Jezusa i Piłata. Mamy cyrk, który tak kochają w Moskwie i inne drobiazgi, a wszystko jest wprost fantastycznie wzruszające i nie powoduje kaca. Nic tylko czytać i omawiać. Mamy tam także rzecz dla rozwalonego i zniszczonego swą własną małością człowieka najważniejszą – uroczyste zapewnienie autora, że przed napisaniem powieści takiej, jak „Mistrz i Małgorzata” autor musi zapoznać się z niezliczoną wprost liczbą książek i publikacji z zakresu historii i biblistyki. To bardzo uspokaja frustratów i daje im pewność, że obcują z dobrym produktem.
 
No i jeszcze książka najważniejsza, która była w lekturach także za moich czasów. Nieprawdopodobne wprost i frapujące jak trajektoria lotu ogryzka nad ogrodem sąsiadów przygody Zenona Ziembiewicza oraz jego kochanek, którym Zenon zmajstrował dzieci. Dobry Panie Boże ile to się człowiek musi namęczyć zanim świętym zostanie! Musi przeczytać choćby takiego gniota jak „Granica” Zofii Nałkowskiej i z całą powagą omawiać go na lekcjach. Musi robić mądre miny i zastanawiać się czy ten cały Ziembiewicz to jest w porządku, czy może nie i czy ta kochanka co go kwasem oblała uczyniła słusznie, a jeśli tak to czy nie mogła wybrać jakiegoś bardziej humanitarnego sposobu rozprawienia się z tym nieszczęsnym dzieciorobem. No po prostu litość i zapomoga. Jak po przeczytaniu tego wszystkiego, po wsączeniu tych trucizn w serca polskich dzieci, mają one wyjść na świat Boży i czynić tam dobro? To jest przecież niemożliwe. To jest oszustwo i wychowanie w słabości, w nędzy i ubóstwie duchowym. Tak nie można.
 
Jeśli chcecie dowiedzieć się co bym zaproponował na miejsce tych wszystkich książek? Akurat mam tu na stole „Gawędy o czasach i ludziach” księdza Waleriana Meysztowicza. Polecam wszystkim. W sam raz na długie, zimowe wieczory. Tego jednak dzieciom naszym nikt do czytania nie podsunie. Zbyt wiele mogłyby się dowiedzieć.
 
Zainteresowanych moją książką "Pitaval prowincjonalny" zapraszam na stronę www.coryllus.pl Jest tam także drugi odcinek powieści dla młodzieży pod tytułem "Tajemnica srebrnego gryfa"
coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura