coryllus coryllus
991
BLOG

Sztuka awangardowa w służbie policji, rewolucji i szatana

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 1
 
 

Ponieważ niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę, chciałem jeszcze raz przypomnieć, że tak zwana sztuka awangardowa znajdowała się zawsze, od swego zarania pod czułą opieką państwa oraz policji, tajnych, jawnych i dwupłciowych. Była traktowana raz dobrze – jak we Francji, raz źle – jak w Rosji. W zależności od tego do czego państwo jej potrzebowało. Tak się składało w stuleciu XIX i XX na tym najlepszym ze światów, że wszelkie udoskonalenia państwowo policyjne brały swój początek we Francji, a twórczo były rozwijane w Rosji. W praktyce wyglądało to tak, że kiedy reforma policji francuskiej polegała na tym iż jej prefekt, który skończył już swe zadania wędrował między deputowanych i brał sutą emeryturę, to w Rosji Radzieckiej, urzędnik tego samego szczebla wędrował do piachu, krzycząc przy tym upiornie i wyrywając się siepaczom. Podobnie było ze sztuką.


 

Już cesarz Napoleon III zorientował się jaka siła propagandowa i promocyjna tkwi w tych oberwańcach latających ze sztalugami po dworcach, łąkach, ulicach i w ogóle wszędzie. III zaś republika miała na ten temat zdanie jeszcze bardziej skonkretyzowane, do tego stopnia było ono jasne, że taki biedak jak Monet wymieniony jest jako „osobisty przyjaciel” „Tygrysa” Clemanceau.W stuleciu XX drogi artystów, urzędników i policjantów we Francji nieco się rozeszły, nie na tyle jednak, by policja nie wiedziała co się tam u tych dadaistów i tego Bretona na poddaszach wyrabia. W Rosji zaś odwrotnie, drogi awangardowych twórców i policji politycznej zwanej czeka, zlały się w jeden szeroki trakt. Stało się tak za sprawą towarzysza Lenina i innych towarzyszy, którzy zrealizowali jesienią roku 1917 happening pod nazwą „Rewolucja Bolszewicka”. Impreza miała wielu fanów i uważano ją za udaną. Artyści też tak uważali i wszyscy dobrze pamiętamy projekt niejakiego Archipenki przedstawiający trybunę dla Lenina, która wyglądała jak gigantyczny dźwig z małą ambonką na końcu ramienia. Miał tam stać towarzysz Lenin i przemawiać do tłumu. Całe szczęście projektu nie zrealizowano, bo ktoś wyliczył, że gdyby – niewielki w końcu – Lenin wszedł na to urządzenie, runęło by ono dziobem na dół. Tak źle było wyważone i zaprojektowane.


 

Osobiście sądzę, że ono w ogóle nie było zaprojektowane, po prostu ten cały Archipenko (a może to był Tatlin, nie chce mi się sprawdzać) był w stanie permanentnego rewolucyjnego amoku, który kazał mu rysować różne głupoty i pokazywać to towarzyszom z KC. Oni nic z tego nie rozumieli, ale była dyrektywa, żeby tego Archipenkę trzymać i nie zabijać na razie, więc kiwali ze spokojem głowami i pokazywali rysunek jeden drugiemu, nic zeń nie pojmując.


 

Sztuka pierwszych porewolucyjnych lat nacechowana jest upiorną wprost brzydotą, nędzą i słabizną, a wszystko w imię zaprzeczenia dawnej, burżuazyjnej estetyce. To się szalenie podobało towarzyszowi Leninowi, który był idealistą prawdziwym i doktrynę kochał bardziej niż Nadieżdę Krupską. Po Leninie przyszedł jednak Stalin. Ten był praktykiem i człowiekiem zachowawczym. Kazał więc pozabijać artystów awangardowych, a tych, którzy w jego opinii nagrzeszyli najmniej zesłać za koło polarne by tam w spokoju wymarli na mrozie. Towarzysza Stalina męczyła sztuka awangardowa i nie widział on sensu, by ją wspierać. O wiele bardziej podobało mu się malarstwo tradycyjne, szczególnie kiedy opiewało czyny radzieckich lotników.


 

Zostawmy jednak artystów radzieckich i popatrzmy jak sprawy te wyglądały w Polsce Ludowej. Po wojnie, w myśl zaleceń i gustów towarzysza Stalina mieliśmy socrealizm, który jest dziś opluwany przez wszystkich. Niesłusznie – uważam - bo jako dokument epoki może być to nawet ciekawe. No i w miarę jak obniża się poziom kształcenia artystycznego, a obniża się ciąglę, miło jest popatrzeć na obraz pod tytułem „Krowy na gromadzkim pastwisku pod Małkinią, w dzień przed kolektywizacją”. Krowy są tam rzeczywiście krowami, pastuch pastuchem, a łąka łąką. I nic niczego nie udaje. Kiedy towarzysz Stalin odłożył łyżkę, czyli mówiąc językiem urzędowym - odszedł, wszystko się zmieniło. Mieliśmy tak zwaną odwilż. W tym czasie każdy mógł malować co chciał. Była wystawa „Arsenał” i tam pościągano różne gnioty i bohomazy, których obecność była jawnym dowodem na to, że mamy oto wolność. Pamiętam jak po latach, w roku 1989 lub 90 otwarto remake tej wystawy, „Arsenał II”. Pisał o tym tygodnik „Na przełaj”. Wszyscy myśleli wtedy tak samo jak w roku 1956 – że mamy wolność. Jak było naprawdę, dowiedzieliśmy się niedawno dopiero.


 

Sztuka po tej wystawie ( mam na myśli I Arsenał) nigdy już do socrealizmu nie wróciła. Nużała się już wyłącznie w awangardzie, coraz bardziej awangardowej i coraz bardziej idiotycznej. W roku 1990 moi koledzy i koleżanki ze studiów wynajęli się do pracy na umowę zlecenia w CSW, gdzie opinali różowym płótnem wynajęty na okazję happeningu czołg T-34. Byli przeszczęśliwi, a ten różowy czołg, był dla nich okazją do manifestowania różnych wolnościwych postaw. Ja wtedy nic oczywiście z tego nie rozumiałem, ale miałem głęboko w sercu przeświadcznie, że należy się od tego typu imprez trzymać z daleka.


 

Sztuka awangardowa była bowiem potrzebna państwu, które przechodziło kolejne metamorfozy mamiąc obywatli reformami, odwilżami, publikacjami i temu podobnymi bzdurami, których koniec nastąpi po Euro 2012 lub przed drugą kadencją prezydencką (drugą z tej drugiej tury) Władimira Putina. Wtedy nadejdzie czas, że władza nie będzie musiał już niczego udawać i po prostu wszystkie te głupawe projekty, którymi ludzie się ekscytują, projekty polityczne – jak PJN i arystyczny jak CSW zostaną zwinięte. Do łask wróci knut i twierdza, a my zyskamy bezcenną wiedzę o rozwoju systemów politycznych na wschodzie Europy.


 

Wracajmy do PRL. Szczególną rolę w PRL i III RP odgrywał teatr. Co ja się nasłuchałem o upadku tego teatru, o nędzy, która nadchodzi, o biedzie. Nic się teatrowi nie stało poza tym, że zmienił on w III RP repretuar z awangardowego na wodewilowy. To trzeba III RP zpisać na plus. Wcześniej jednak królowała awangarda, bo towarzysze wojskowi, uważali, że awangarda kieruje myśli ewentualnych buntowników ku sprawom odległum od buntu, czylo ku tak zwany ogólnym problemom humanistycznym, wśród których nie ma ani Polski, ani jej tradycji, ani tym bardziej jej własności. Nie ma także kościoła, bo teatr awangardowy był teatrem pogańskim. I takim pozostał, co jest w prostym przełożeniu wyrazem jakichś satanizmów i niczym więcej.


 

W latach osiemdziesiątych telewizja zaczęła pokazywać na okrągło „Gardzienice”. Pokazywali taką panią co śpiewa rozpięta na dziwnym kole, które obraca się dość szybko. Można było to interpretować jako wyraz wolności i wielu tak właśnie czyniło. Moim zdaniem był to wyraz idiotyzmu i całkowitego pomylenia pojęć. Nic w tych Gardzieniach nie było, ale ostały się one i po przemianach, a ich szef miał jakieś dobre kontakty na warszawskiej polonistyce przez co studenteria musiała tam jeździć na praktyki. Była to impreza żenująca i przyjmowana przez studentów ze złością. Była także głupawa i niebezpieczna, bo organizatorzy, w imię jakichś wartości awangardowych czy też pogańskich, kazali studentom latać w nocy po lesie sosnowym. Co jak wiadomo jest cholernie niebezpieczne, bo można stracić oko, które pozostanie na jednym z wystających sęków. To nic jednak nie obchodziło organizatorów tych imprez.


 

Ulubionym jednak guru teatralnym PRL był Jerzy Grotowski. Był to guru i szaman prawdziwy, podejrzewam więc, że miał na sumieniu więcej niż to się potocznie zdawało. Kiedy rozpoczynał swoją reformatorską działalność w teatrze od razu zapisał cały zespół do PZPR, po to - tak twierdzili apologeci – żeby mieć wolne ręce i żeby nikt nie krępował go w poszukiwaniach twórczych. Antoni Słonimski, o którym można mieć różne zdanie, ale na pewno nie można podejrzewać go o brak trzeźwości, tak pisał o Grotowskim: W 134 numerze miesięcznika „Odra” wypowiedź Grotowskiego zatytułowana „Jak żyć by można” rozpoczyna się zdaniem: „To co robimym, wiąże się nie tylko z praktyką, ale – może o wiele bardziej – z pewnym rodzajem życia, szukania ludzi, spotkania.”.

Teatru Grotowskiego nie widziałem, bo w praktyce ludzi nie bardzo szuka, w Warszawie mało kogo chce spotkać, a w Ameryce trzeba płacić sto dolarów za bilet. Przebrnąłem przez Bertranda Russella”An Inquitry into Meaning and Truth” ale przez artykuł Grotowskiego nie przebrnąłem. Być może gdy mówi działa jakimiś fluidami, ale w druku, na zimno robi wrażenie spirytysty, którego stolik przestaje się obracać, gdy zapali się światło.


 

Tyle Antoni Słonimski. Może nie jest to pełna demaskacja hochsztaplera, ale jakiś kierunek nam to wskazuje i dobrze jest się go trzymać. Grotowski ma do dziś wielu wyznawców i wielbicieli, choć takie Gardzienice zdechły chyba śmiercią naturalną. Podobnie jak sekta Kacmajora z którą nieodmiennie mi się zawsze kojarzyły i z którą dzieliły czas oraz- prawie że – miejsce. Nie wiem czy Grotowski miał coś wspólnego z satanizmem, ale moim zdaniem wszelkie teatralne eksperymenty mają z tym bardzo wiele wspólnego, stąd i tytuł niniejszego tekstu.


 

Awangarda występuję pod najróżniejszymi postaciami, w takim na przykład Meksyku, przybrała postać monumentalną czyli postać murali. Murale obrazują najczęściej bohaterskie czyny rewolucjonistów walczących z reakcją, Kościołem, czy imperializmem Okazuje się jednak, że można je spotkać nie tylko tam. To co widzicie wyżej to mural z Gdańska, najnowsza wersja relacji pomiędzy sztuką a władzą. Mural przedstawia bohaterski epizod z naszej przeszłości nieco tylko podretuszowany przez artystę, który chciał się przypodobać komu trzeba. Mamy oto na pierwszym planie Czesława Miłosza, za nim, trochę w bok Lecha Wałęsę oraz jakiegoś pana w okularach, który nie jest bynajmniej Janem Lityńskim, choć na to wygląda. Czesław Miłosz, co widzimy dość wyrażnie trzyma w dłoni pistolet i podaje go Wałęsie. Jak twierdzą niektórzy po to by ten obalił ustrój. Z tłumu wystaje jakaś niezidentyfikowana ręka, która chwyta Czesława Miłosza za krocze. Jeśli przyjrzymy się temu bliżej okaże się, że to ręka Danuty Wałęsowej, która znajduje się na obrazku pomiędzy Miłoszem a swoim ślubnym. Na tym jednak nie koniec. Niespodzianek jest więcej.


 

Artysta umieścił po prawej stornie ucięty w połowie konterfekt Bronisława K., którego wtedy w tym miejscu być nie mogło, a w tle wyraźnie widać Kwaśniewskiego oraz Tuska. Najlepsze zaś jest to, że w tłumie ludzie trzymają osadzone na sztorc kosy, co nie zgrywa się w ogóle z poglądami wyobrażonych na obrazie osób. No, ale może wtedy się zgrywało. I wszystko byłoby cacy, i po myśli policji tajnych, jawnych i dwupłciowych, gdyby nie ten facet w okularach. Popatrzcie na zdjęcie, które kryje ten link http://trojmiasto.gazeta.pl/trojmiasto/55,35612,8214601.html


Poznajecie go? Nie? To wam powiem kto to. To Henryk Lenarciak. Już nie żyje. Po emisji filmu Grzegorza Brauna „Plusy dodarnie, plusy ujemne” wpadł nagle pod tramwaj. Na obrazie nie ma też księdza Jankowskiego, który jest na zdjęciu obok Miłosza. No, ale zamiast niego dali kosy na sztorc. Coś za coś jak to mówią, chociaż lepiej było powiedzieć – ktoś za coś.


 

Tak więc mamy mural i histrorię. Forma jak najbardziej nowoczesna, a treść budująca i historyczna. Czyli jest dobrze. Ciekawe tylko do jakiej partii zapisał się artysta, który to dzieło stworzył? Ciekawe także czy wie, kim byli Archipenko i Tatlin i jakiej ważnej epoce oddali na usługi swą, nie najlepszą – przyznajmy – twórczość.


 

Wszyscy są oczywiście zaproszeni na stronę www.coryllus.pl, książki czekają.

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka