coryllus coryllus
3627
BLOG

O misjach jezuickich w Ameryce

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 40

 Pomyślałem, że dobrze będzie jeśli umieszczę tu dziś fragment pierwszego rozdziału „III tomu Baśni jak niedźwiedź”, który ukaże się niebawem. Nie jest on miarodajny i w żaden sposób nie oddaje tego co jest w środku książki, ale opowiada o Jezuitach. Z nieznanych mi samemu przyczyn uznałem, że najlepszym narratorem dla tej historii będzie król Prus Fryderyk Wielki i jego właśnie obsadziłem w roli głównej. Tom III Baśni skonstruowany jest tak, że wyrosną z niego, mam nadzieje w tym roku jeszcze, trzy inne tomy. Okładki już są zaprojektowane i pokażemy je w III tomie.

Zanim przejdę do rzeczy chciałbym jeszcze przypomnieć film „Misja”, który wszedł na ekrany kin w latach osiemdziesiątych. Film ten opowiadał właśnie o likwidacji misji jezuickich w Paragwaju i spotkał się z zarzutami krytyków lewicowych, którzy twierdzili, że reżyser zamknął 100 lat w dwóch godzinach projekcji. Podkreślali też, że przez działalność jezuitów zniknęła unikalna kultura Indian Guarani i w XX wieku etnologowie nie mogli jej zbadać. Ja to celowo trywializuję, ale do tego się te zarzuty sprowadzały. No więc warto przypomnieć, że tak zwane wojny guarańskie toczyły się na nad wodospadami Iguazu od XVI wieku i zanim pojawili się tam misjonarze Indianie Guarani poznali już żołnierzy obydwu monarchii, którzy także nie mieli przesadnego szacunku dla ich kultury. Oni sami zaś, podobnie jak ich pobratymcy z innych plemion zwalczali się i mordowali nawzajem. Argumenty więc o zniszczonej kulturze są raczej nietrafione. Dziwne także jest to, że lament nad zniszczoną kulturą zawsze podnosi się wtedy kiedy owa kultura jest biedna i bezradna wobec perfidii współczujących jej przedstawicieli nauki. Nad zniszczoną kulturą polskich ziemian na kresach nie płakał żaden uczeń Claude Levi Strausse'a o ile pamiętam, a wielu uważało, że dobrze się stało, że ta piękna kultura zniknęła. No, ale dosyć już tego. Czytajcie sobie ten fragment, a ja wracam do roboty, bo chciałbym, żeby przed świętami jeszcze książka była dostępna w promocji.

 

Dwie legendy, dwa miasta, dwaj święci. Fragment

 

 

W roku 1757 sprawy polityki światowej wyglądały tak, że Śląsk, który był środkiem świata w czasach Georga i Albrechta Hohenzollernów, stał się jedynie atutem lokalnym. Tak to wyglądało, choć już sto lat później okazało się, że ranga tej krainy jest dużo wyższa, niż oceniano to w Londynie w sławnym roku 1757. Bo w roku tym to właśnie Londyn był miejscem, gdzie zbiegały się wszystkie sznurki światowej polityki. I to Londyn oraz City stały za wszystkimi ważnymi posunięciami, jakie polityczne pionki wykonywały na wielkiej szachownicy globu ziemskiego.

Z niejakim więc zdziwieniem patrzył król Prus na to, co rozpoczęło się wiosną tego pamiętnego roku w Portugalii. Oto człowiek udający premiera rządu królewskiego Portugalii Sebastião José de Carvalho e Melo, znany szerzej jako Markiz de Pombal, w rzeczywistości kreatura wynajęta przez Anglików, rozpoczął w tajemnicy wydawanie dziwnych broszur. Drukowane były one seriami, ale wszystkie nosiły ten sam tytuł: „Ciekawe nowiny”. Wydawnictwa te adresowane były do odbiorców niewyrobionych, myślących emocjami, prymitywnych i ograniczonych. Czyli do ludzi, których król Prus, wierny sojusznik Londynu, nie znosił ze szczerego serca, którymi pogardzał i których wykorzystywał bez litości, kiedy tylko nadarzyła się po temu okazja. Celem tego przedsięwzięcia edytorskiego było zniszczenie największej i najsilniejszej organizacji ponadpaństwowej, jaką znał świat. Organizacji, którą sam Fryderyk chętnie by zniszczył, ale nie w tak głupi i beznadziejny sposób, jak chcieli to zrobić Anglicy rękami Pombala, jego paszkwilantów i rzezimieszków. Celem politycznego przedsięwzięcia firmowanego przez Portugalię było oczywiście Towarzystwo Jezusowe. On – król Prus – odciąłby Jezuitom głowę, a na jej miejscu, najlepiej w tajemnicy, postawiłby jakąś inną, kontrolowaną przez siebie lub któregoś z zaufanych ministrów. Że co? Że katolicyzm nie był w Prusach popularny? Gdyby Jezuici wychowywali dobrych poddanych, takich, co umierają na wojnie i płacą podatki, gdyby sami je uczciwie płacili, król sprawiłby, że byliby popularni, a nawet kochani. I niech ktoś spróbowałby mu się przeciwstawić. Póki co jednak Jezuici byli silniejsi niż on, a nawet silniejsi niż City. I mowy być nie mogło, by ocalić ich potęgę. Zbyt wielu władców było zainteresowanych zniszczeniem Towarzystwa, a Fryderyk był chyba jedynym, który w skrytości ducha myślał o tym, że warto by było ich oszczędzić. Najbardziej imponowała królowi Prus jezuicka szkoła. To było coś naprawdę wielkiego. Coś czego nie można było zrobić ot tak, za pomocą przerobionych na nauczycieli beznogich kaprali z poprzedniej wojny o Śląsk. Szkoła Jezuitów to było dzieło Boga samego i Fritz to wiedział bardzo dokładnie. I było mu wtedy, w roku 1757, żal, że wszystko to przepadnie. A przepaść musiało, bo Londyn nie interesował się postępami w edukowaniu Indian Guarani czy biednych dzieci gdzieś w Polsce. Londyn interesował się monopolami handlowymi, a w roku 1757 szykował się właśnie do wielkiego skoku. Na drodze, gdzie miał wziąć rozbieg, stały zaś misje jezuickie rozlokowane na pograniczu Paragwaju, Argentyny i Brazylii, misje zwane redukcjami. Fryderyk rozumiał Anglików, choć uważał ich za zbyt brutalnych. Zupełnie za to nie rozumiał Francuzów. Ci mieli najwięcej do stracenia w najbliższych latach i właściwie wszystko co mogli, utracili. Zachowanie Towarzystwa, popieranie go wbrew Hiszpanii lub do spółki z nią było żywotnym interesem Francji. Francuzi jednak tego nie rozumieli. Nie mogli, bo opinię publiczną Francji kształtowali ludzie tacy jak Wolter, którego Fritz wyrzucił z Berlina na łeb, bez dania racji. Francuzom marzyło się przejęcie systemu edukacji po Jezuitach, zeświecczenie go i stworzenie poprzez ten system nowego człowieka. Co z nich za durnie! Król Prus nie mógł nadziwić się ich głupocie. Rok 1757 przyniósł im same klęski, rozpoczęło się najgorsze - czyli wyrzucanie Francuzów z Kanady. W Azji zaś Anglicy szli od sukcesu do sukcesu, w czerwcu tego roku Bengal należał już do korony brytyjskiej, która póki co zasłaniała się kompaniami handlowymi. Robert Clive rozegrał coś, co zostało nazwane bitwą pod Plassey, a było w rzeczywistości jednym wielkim festiwalem korupcji. Pięć tysięcy Anglików pokonało 50 tysięcy Hindusów. Jak? Fryderyk prowadził swoją piechotę nie raz i nie dwa. Nie raz i nie dwa obserwował, jak „połykacze ognia” schodzą ze wzgórz w doliny, jak padają od kul, a mimo to idą, idą, idą, a wróg ucieka przed nimi. Nigdy jednak nie widział, by ktoś zwyciężał przy takiej dysproporcji sił. Clive przekupił część armii Bengalu i wraz z tą częścią wymordował resztę tych nieszczęśników. Od tej chwili nie było już przeszkód przed Anglikami w Azji, nie było też przeszkód przed nałożeniem monopolu na handel herbatą. To znaczy były, ale sądzono, że uda się przełamać.

Sprawa rozpoczęła się już w roku 1754 i zmierzała do szczęśliwego końca. Oto udało się przekonać, króla Hiszpanii, by przesunął granicę swoich dominiów, pozostawiając jezuickie redukcje w rękach Portugalczyków. I król, nie bacząc na nic, zgodził się. Pozostawmy na boku jego motywacje, choć przyjdzie kiedyś pora, by o nich opowiedzieć. Portugalczycy chcieli, rzecz jasna, wszystkie jezuickie osiedla zniszczyć, a zamieszkujących je Indian wymordować lub sprzedać w niewolę. Portugalczycy od dawna bowiem nie byli już Portugalczykami, a jedynie wynajętymi przez City administratorami obszarów, gdzie kapitał londyński prowadził jawne i ukryte interesy. Portugalczycy w Ameryce zaś byli gorsi niż Mongołowie w Europie przed wiekami i nikt, kto znalazł się w zasięgu ich działań i myśli, nie mógł czuć się bezpiecznie. Ich polityka to eksterminacja, ich gospodarka to rabunek, a ich zysk to łup banków z City. Portugalczycy z Brazylii – banda ponurych łowców niewolników. Naprzeciwko nich zaś misje, osiedla liczące nieraz i 10 tysięcy mieszkańców, Indian i Metysów, zarządzane, a właściwie prowadzone dyskretną ręką dwóch jedynie ojców w czarnych habitach. Tylu bowiem Jezuitów przebywało zwykle w obrębie jednej misji. Król Hiszpanii, wbrew polityce swoich poprzedników, która nie była nawet w połowie tak potworna, jak polityka Lizbony, wbrew misji, jaką korona i Kościół hiszpański wzięły na siebie w chwili, kiedy rozpoczął się podbój Ameryki, zgodził się współpracować z Portugalczykami, co oznaczało tyle mniej więcej, że pozwolił podporządkować swoje działania planom City. W roku 1754 ekspedycje karne przeciwko redukcjom jezuickim musiały zawrócić. Rozstrzygnięcie miał więc przynieść rok 1757, a do tych rozstrzygnięć przygotowywano się bardzo starannie. Początkiem była akcja propagandowa zainicjowana przez Pombala i podchwycona, zupełnie za darmo, co nie uszło uwadze Fryderyka, przez francuskich encyklopedystów. Anglicy ich nie opłacali, o czym Fryderyk wiedział na pewno. Z tym większą pogardą przyglądał się ich gorliwości, ich pamfletom, ich głupocie. Oni zaś pisali, że w redukcjach Indianie Guarani nie mają zapewnionej rozrywki i to jest wprost okropne. Pisali, że Jezuici dręczą Indian pracą, nie zostawiając im czasu na zabawę. Czegoś tak horrendalnie głupiego król Fryderyk nie czytał chyba nigdy. Sam chętnie pozbawiłby swoich poddanych idiotycznych rozrywek, każąc im śpiewać żołnierskie piosenki albo psalmy, jeśliby mieli taką potrzebę. A zresztą, nawet gdyby nie brać pod uwagę jego samego – jakież rozrywki mieli zapewnić Indianom ojcowie na pograniczu Paragwaju, Argentyny i Brazylii? Mieli grać z nimi w mariasza? Francuzi wyraźnie nie nadążali za nowymi czasami. To się musiało źle skończyć.

Oczywiście król Prus doskonale wiedział, dlaczego Anglicy, za pomocą tej wszawej i brudnej bandy zwanej portugalską szlachtą w dominiach, chcą zniszczyć jezuickie imperium. Powód tych operacji nalewano codziennie do filiżanek w kilku berlińskich herbaciarniach, król sam próbował kiedyś tego napoju, ale nie był doń ostatecznie przekonany. Oto na paragwajskim stepie, na całkiem suchym bezludnym obszarze, nad którym krążyły sępy, rosły sobie dziwne kolczaste krzaki. Dawno temu Jezuici postanowili zbierać ich liście, grube i łamliwe, suszyć je, a następnie pokruszone i wonne zalewać wrzątkiem. Mówili na to yerba mate i sprzedawali w ogromnych ilościach w całej Ameryce, również w koloniach angielskich, oraz w Europie. To na tym się wzbogacili, to było podstawą ich potęgi. Zyskami z handlu mate dzielili się z koroną hiszpańską. Anglicy musieli mieć w zanadrzu coś naprawdę poważnego, że król zgodził się na wydanie Jezuitów w ich ręce. Fryderyk nie wiedział, co to mogło być, choć miał pewne podejrzenia. Na pewno nie chodziło o nieprawe pochodzenie króla Karola, bo to nie była żadną tajemnicą. Wiedział o tym każdy żebrak na ulicach Madrytu.

Mate – to był jedyny istotny powód likwidacji jezuickiego imperium. Gdyby Jezuici nie stanęli na drodze do zmonopolizowania handlu herbatą przez City, mogliby sobie żyć. Stało się jednak inaczej i rok 1757 rozpoczął właśnie jedną z najbardziej podłych, oszczerczych i bezwzględnych kampanii przeciwko niewinnym ludziom, jakie znał świat. Siła tej kampanii była tak potężna, że do dziś trudno znaleźć ludzi, którzy wyrażaliby się z sympatią o Jezuitach. A wszystko zaczęło się wtedy, w roku 1757. 

Wszystkich oczywiście zapraszam na stronę www.coryllus.pl oraz do księgarni www.multibook.pl, http://www.ksiazkiprzyherbacie.otwarte24.pl/ do księgarni wojskowej w Łodzi przy Tuwima 34, do księgarni Wolne Słowo W Lublinie przy ul. 3 maja, do księgarni „Ukryte miasto” w Warszawie przy Noakowskiego 16, W księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 w Warszawie, oraz do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie.
Informuję też, że 2 kwietnia tego roku, tuż po świętach odbędzie się w Zielonej Górze mój wieczór autorski. Miejsce: kawiarnia "Pod aniołami", ul. Prosta 47, godzi: 18.00

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka