coryllus coryllus
5177
BLOG

O martwych owcach i twardym życiu

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 72

 Najpierw umarł bloger Ambiwalentna Anomalia, o którym mało kto już dziś pamięta, a który był stałym i mile widzianym komentatorem na moim blogu, po nim zmarło jeszcze dwóch kolegów, których nicków nie mogę sobie przypomnieć. Następny był Paweł Paliwoda, a teraz Seawolf. Taki jest bilans siedmiu lat istnienia blogosfery. To co ja tu dziś napiszę nie będzie dotyczyło ani śmierci ani Seawolfa w szczególności, ani mnie. Będzie ów tekst dotyczył pieniędzy oraz naszego, mam na myśli wolnych publicystów, miejsca w świecie. Oczywiście bardzo często będę się posługiwał przykładem Seawolfa, bo wybrał on pewną charakterystyczną drogę, która miała zaprowadzić go do sukcesu. Bo o sukcesie marzył i ja to wiem, choć ani go znałem, ani z nim rozmawiałem. Seawolf chciał osiągnąć sukces jako polityczny publicysta i autor, podobnie jak wielu z nas. Czy to jest w ogóle możliwe i czy to jest łatwe? Moim zdaniem jest to możliwe, ale wymaga pewnej szczególnej psychicznej predyspozycji, chodzi mi mianowicie o całkowitą i absolutną nieufność wobec wszystkich, którzy oferują człowiekowi tak zwane szanse. To są pułapki mające jeden tylko cel: sprawić, by autor niezależny przestał sprawiać kłopoty. Kiedy myślimy o sukcesie, musimy zastanowić się co jest jego miarą. Nie wiem co było miarą sukcesu dla Seawolfa, ale podejrzewam, że miał on o tym wyobrażenie zbliżone nieco bardziej do realności niż wyobrażenia o sukcesie, które kolebią się w głowach dziennikarzy TV Republika chociażby, czy Janka Osieckiego, czy kogokolwiek z tego środowiska. Ponieważ jednak Seawolf był człowiekiem spoza branży, nie rozumiał, że sukces na rynku publicystyki nie jest możliwy bez całkowitego zaangażowania. A nawet gdyby zrozumiał to co? Przestałby pływać? Nie wiem, myślę, że nie, choć oczywiście mogę się mylić, bo przecież go nie znałem.

W pewnym momencie Seawolf otrzymał propozycję pisania w Rzeczpospolitej, potem w innych prawicowych mediach, ale z tego co można było się zorientować nie uważał tego za sukces. Być może, tak jak wielu innych autorów, uważał przez moment, że wystarczy zaistnieć na łamach, by ludzie poruszeni jakością i dynamiką tekstów, zwrócili się do redakcji z prośbą o więcej. To jest oczywiście złudzenie, nic takiego nigdy się nie dzieje. Podobnie jak wydanie jednej czy nawet dwóch książek na rynku tak zniszczonym i zmarnowanym jak nasz nie tworzy autora i nie daje mu ani sukcesu, ani satysfakcji. Jeśli zaś chodzi o prawdziwą miarę sukcesu to każdy ma swoją i moim zdaniem powinien trzymać ją w tajemnicy. Nie istnieje bowiem nic takiego jak sława w naszym dzisiejszym świecie. Nie istnieje nic takiego na rynku znaczeń na którym się poruszamy. Nagrodą zaś za nasze zaangażowanie może być jedynie to co tak lubiliśmy oglądać w filmach produkcji japońskiej: śmierć w walce lub uniknięcie hańby. Nic więcej. Nie czeka nas na końcu żaden czarodziejski ogród, w którym toczą się zdroje mleka i miodu.

Pewnego dnia Seawolf napisał do mnie list z pytaniem, czy nie wydałbym jego książki. Nieźle się zaambarasowałem. Człowiek który ma stałe felietony w ważnych prawicowych mediach, pisze do mnie człowieka, który jest przez te same prawicowe media przemilczany i pyta czy ja bym mu nie wydał książki. Ponieważ ja mam poważne plany własne, za każdym razem kiedy ktoś zgłasza się do mnie z taką propozycją, odmawiam. Odmowa ta wiąże się z bardzo prozaicznymi kwestiami, z podatkiem i powierzchnią magazynową. Nie mogę dać firmy na książkę i nie zarabiać na tym ani złotówki oraz pozwolić, by nakład był rozprowadzany przez kogoś innego z przyczyn oczywistych i nie mogę także – mając na widoku plany własne – trzymać u siebie w domu jakichś dodatkowych nakładów. Nie ma tu po prostu na to miejsca, bo książki leża już dosłownie wszędzie. Tak mu napisałem, a on się zdziwił trochę i powiedział, że poszuka jakiegoś normalnego wydawnictwa. Normalne to takie, w moim rozumieniu, które płaci autorowi od 1,5 do 3 złotych za egzemplarz. Nie wiem na jaką stawkę umówił się Seawolf, ale pewnie zbliżoną. Poza tym pozostaje jeszcze kwestia dystrybucji. Będąc sam autorem książek nie mogę się zajmować dystrybucją innych autorów, wystarczy mi już tego, że dystrybuuję Toyaha. Nie chce być bowiem popularnym sprzedawcą, ale popularnym autorem. Było jeszcze coś z czego Seawolf być może nie zdawał sobie sprawy. Byłem i nadal jestem pewien, że gdybym mu wydał tę książkę, żadna z gazet, w której umieszczał on swoje felietony nie napisałaby o tej książce ani słowa, cała zaś promocja opierałaby się na jego blogu. To jest za mało żeby sprzedać nakład, nawet jeśli autor jest bardzo popularnym blogerem. Wielu ludziom może wydawać się, że jest inaczej, ale ja wiem dokładnie jak jest, bo przeszedłem już prawie wszystkie stopnie wtajemniczenia. Wiem, że z tych co najgłośniej krzyczą i najmocniej się entuzjazmują prawie nikt nie kupuje książek. Sprzedaż zaś nakładu pierwszej książki nawet nakładu niskiego jak 1000 egzemplarzy trwa rok albo nawet ponad rok. I trzeba mieć do tej sprzedaży i do obsługi tego nakładu mnóstwo cierpliwości. Kto tego nie rozumie niech się w ogóle lepiej nie zabiera za takie rzeczy jak wydawanie książek.

Tak to więc było z tą książką. O tym, że Seawolf jest chory, dowiedziałem się przed kilkoma dniami. Zdziwiłem się, bo przy jego pozycji i ilości fanów wieść o tej chorobie powinna obiec blogosferę już dawno, a zważywszy na temperaturę emocji jakie wywoływała jego twórczość wiadomości o stanie zdrowia kapitana Seawolfa powinny być podawane przez fanów codziennie, na wszystkich platformach blogerskich. Ja tu oczywiście troszkę drwię, choć moment nie po temu. Bardzo jest jednak ów fakt znamienny, ta wielotygodniowa cisza i ten festiwal funeraliów, który rozpoczął się wczoraj.

Przejdźmy jednak wreszcie do pointy lub ad remu jak kto woli. Umiera oto autor który miał wielką chęć na życie i wielki apetyt na poważne polemiki polityczne. Wielokrotnie też okazywało się ma wszystkie potrzebne predyspozycje i talenty by swoje cele osiągnąć. Okazało się jednak, że to co on i my wszyscy mamy przed oczami, ta drabina po której wspinają się publicyści i autorzy by osiągnąć wreszcie swój indywidualny sukces nie jest prawdziwa. Zrobili ją specjalnie dla nas z pianki montażowej, a sami siedzą trochę dalej jak małpy na drzewach i uśmiechają się głupio wydłubując paluchami miąższ z kokosów. Ta drabina nie istnieje drogi Seawolfie i nigdy nie istniała. I niepotrzebnie doprawdy na nią właziłeś. Dla niezależnych autorów bowiem nie ma innej nagrody niż ta o którą zabiegali samurajowie w starych japońskich filmach. Zostaje tylko śmierć w walce albo uniknięcie hańby. Tak to jest, wierz mi, bo na tym świecie to ja, twój niedoszły wydawca posiadłem wiedzę tajemną.

Chciałbym, żeby dziś w tym szczególnym bardzo dniu, w tym dniu wielkiej samotności każdego z nas, kiedy wreszcie okazało się poprzez śmierć naszego kolegi Seawolfa jak jest naprawdę, każdy kto może kupił jego książkę. Tyle możemy dla niego zrobić, załatwić mu promocję na ten nakład. Nie będzie nas za to ścigać skarbówka i nie zawalą nam te książki miejsca w domu. To nie jest dużo, naprawdę. Książki można ponoć kupować pod tym adresem: http://www.slowaimysli.pl/pozycja/alfabet-%20seawolfa/3

 

Gabriel Maciejewski Coryllus

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka