coryllus coryllus
3489
BLOG

Biedna pani Rita czyli ożywianie trupa

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 39

 Rita Gombrowicz była i jest nadal regularnie zapraszana do Polski przez PAN jak mi się zdaje, albo przez inną równie szacowną instytucję. Przyjeżdża i wtedy organizuje się tutaj specjalny spęd poświęcony Gombrowiczowi. Mój kolega opowiadał mi o czymś takim, a ponieważ ja mniej więcej w tym samym czasie słuchałem z ust innego znajomego opowieści o zjazdach esperantystów, obydwie te imprezy zlały się w mojej głowie w jedno. Oczywiście jedynie dla potrzeb niniejszego tekstu, bo normalnie odróżniam te historie, nawet w szczegółach.

Dlaczego tak? Ponieważ na jednej i na drugiej imprezie siedzieli już tylko staruszkowie, weterani i najmłodsi studenci, których ktoś oszukał i zwabił w te dziwne okolice. Nie wiem o czym mówiło się na zjeździe esperantystów, ale o tym gombrowiczowskim już kiedyś pisałem. Oto, żeby jakoś podtrzymać gasnące zainteresowanie twórczością Witolda de Maloszyce, panowie prowadzący, co jakiś czas sugerowali, z wdziękiem pracownika polskiej nauki, tak przez nas rozpoznawalnym i charakterystycznym, że Witold to pedał. To samo studenci mogli oczywiście usłyszeć gdzie indziej, w pubie od zaprzyjaźnionego geja idealisty, na ulicy podczas marszu równości, albo w akademiku. Nie byłoby to jednak to samo. Na spotkaniu z Ritą Gombrowicz takie rewelacje brzmią inaczej. No i mamy tam posmak prawdziwej przygody. Siedzi sobie Rita, nic nie rozumie, obok panowie profesorowie mruczą pod nosami: pedał, pedał, a publiczność milczy znacząco i liczy muchy na suficie. Rewelacja po prostu. I jaka dynamika. Pani Rita dostaje zdaje się jakieś pieniądze za te spotkania i o ile można się zorientować twórczość Gombrowicza jest jej jedynym zabezpieczeniem na starość. Jeśli zaś nie jedynym to jednym z najpoważniejszych. Inaczej by tu przecież nie przyjeżdżała. Te spotkania to udręka i hańba, co oczywiste, a udział w nich zostawia trwałe ślady w psychice ludzi nie tylko tych najmłodszych. Zdaje się, że strategia pani Rity na przetrwanie opiera się na dozowaniu polskiej publiczności sekretów z życia i twórczości Witolda, co tylko o niej dobrze świadczy. Oznacza bowiem, że nie dała sobie wmówić, iż jej mąż to jakiś uniwersalny geniusz, którego świat słuchał będzie niczym proroka, ale po prostu produkt pewnych okoliczności funkcjonujący w jednym tylko języku, w którym na szczęście jego popularność jest tak rozdmuchana i daje dochody tylu darmozjadom, że kontrola nad nią gwarantuje pani Ricie niemałe pieniądze. Być może dawać je będzie do końca życia, jeśli uda się rozsądnie ową popularnością gospodarować.

Od razu powiem, że ja mam wiele sympatii dla Rity Gombrowicz. Uważam ją za osobę praktyczną, odważną i pełną godności. Gdybym ja bowiem był na jej miejscu, gdybym ja siedział obok tych mędrców z PAN czy skądś, na tych wieczorkach poświęconych pamięci pisarza, na pewno chwyciłbym w pewnej chwili krzesło, jednym szarpnięciem oderwał odeń nogę i tłukł po tych łbach ile wlezie, aż zaczęliby piszczeć. Gdybym miał przed sobą perspektywę przyjazdu do Polski i spędzenia tu nawet tygodnia w towarzystwie badaczy twórczości Witolda Gombrowicza, pewnie wydzierżawiłbym komuś tę działkę, żeby tylko tu nie przyjeżdżać.

Oto w mediach ogłoszono, że na rynku ukazał się właśnie kolejny, tym razem już najintymniejszy z intymnym dziennik Witolda Gombrowicza. Rzecz nazywa się „Kronos” i po wielu pracach redakcyjnych doprowadzona została do stanu takiego, że przeciętny czytelnik może ją czytać ze zrozumieniem. Przed tymi pracami jak donoszą portale było to niemożliwe. Gombrowicz bowiem w tym „Kronosie” prócz uwag i spostrzeżeń na temat egzystencji w ogóle zapisał także różne szczegółowe wykazy. Był bowiem jak pamiętamy, obłąkanym skrupulantem i skąpcem. Pisze on więc tam ponoć o pieniądzach, które wydaje na różne rzeczy i robi bilanse kwartalne i inne, zupełnie jak Zanussi. Najciekawsze jednak, jak piszą recenzenci, jest to, że po zakończeniu każdego roku Gombrowicz wypisuje szczegółową listę osób, które udało mu się przelecieć oraz takich, którym udało się jego przelecieć. I to jest ponoć największym walorem tej książki.

Tak jak napisałem lubię panią Ritę, choć jej nie znam, mam bowiem wrażenie że płynie ona po wzburzonym i niebezpiecznym morzu, na nie nadającej się do tego kompletnie łupinie, ale robi dobrą minę i żeby utrzymać się na wodzie wyrzuca co jakiś czas za burtę jakiś przedmiot. A to czajnik, a to biblioteczkę, a to znowu coś innego. Teraz wyrzuciła kalesony męża. Nie wiem czy to coś da, czy łupina utrzyma się na wodzie, ale chyba tak. W Polsce jest tylu miłośników prozy Gombrowicza, że książka rozejdzie się w wielkim nakładzie. Tak myślę, choć istnieje niebezpieczeństwo, że pedalską niszę wspomnieniową zajął już wydany wcześniej dziennik Iwaszkiewicza i „Kronos” Witolda G. już się tam nie zmieści. Zobaczymy. Ja życzę Ricie Gombrowicz samych sukcesów i wszystkiego najlepszego.

Nie zmienia to jednak mojej opinii o jej mężu. Nie zmienia obrazu tej klęski i tego oszustwa, które się przed naszymi oczami obnażyło. Nie wiem czy potraficie sobie to uzmysłowić, ale przez ponad 40 lat proza Witolda Gombrowicza uchodziła za ostatnie z wtajemniczeń, za którym jest już tylko nadświadomość i sama prawda w swojej potwornej istocie. Tysiączne interpretacje dzieł Gombrowicza demaskowały nie tylko Polskę i jej mieszkańców, szczególnie zaś tych, którzy mieli więcej niż Gombrowicz pieniędzy, ale także każdego z nas z osobna, nas którzy żyjemy przecież długo po śmierci Gombrowicza. Czyni z nas proza pana Witolda istoty bezbronne i skazane na poszukiwania, które jednak nie są samotne całkiem, bo na samotność Witold Gombrowicz się nie zgadzał. Nie po to szukał tych wszystkich przygód, żeby akceptować samotność. No i teraz właśnie pani Rita powiedziała „sprawdzam”. I słowo to jest rzucone nie w kierunku badaczy, bo ci są prestidigitatorami zawodowymi, ale w kierunku czytelników. Był to z jej strony gest tragiczny i wymuszony jak sądzę, bo chodzi wszak o niemałe pieniądze. Chce nas pani Rita sprawdzić na okoliczność naszego zgłupienia. Łykniemy to raz jeszcze czy nie? Teraz będą bowiem sprzedawać ostatnie dzieło mistrza wszelkich wtajemniczeń, tak jak dawniej sprzedawało się pamiętniki Fanny Hill. Tylko czy kogoś to naprawdę zainteresuje? Przecież ci ludzi, którzy mieli z nim okoliczność już dawno nie żyją. Gdyby to na przykład Tomasz Lis napisał coś takiego....O...to byłoby co innego. Ludzie rzuciliby się do księgarń i wyszarpywali sobie z rąk dzieło Lisa. No, ale on chce być na siłę poważny i mądry, zupełnie jak swego czasu Gombrowicz.

No więc zapamiętajcie sobie: „Kronos” ostanie dzieło mistrza, można w nim przeczytać, że w roku 1928 przeleciał on dwie kurwy z Mokotowa, przyjaciółkę Jadźki, kelnerkę z „Zodiaku”, baletnicę z Wilna i jeszcze parę osób, których nie zapamiętałem. Ostatnie wtajemniczenie po prostu.

 

Teraz zaś chciałbym prosić wszystkich, którzy mogą i chcą, by kupowali książkę naszego zmarłego kolegi Tomasza Seawolfa Mierzwińskiego. Można ją nabyć pod tym adresem:

http://www.slowaimysli.pl/pozycja/alfabet-%20seawolfa/3

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura