coryllus coryllus
4511
BLOG

Polski patriotyzm to "Pewex" dla ubogich

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 47

Kiedy słucham siebie samego, bo oglądam nagrania ze spotkań rzadko albo wcale, przychodzi mi do głowy myśl taka: ten facet to wariat. Sądzę jednak, że to dobrze, że tak właśnie powinno być i autor, który traktuje swoją pracę poważnie musi być wariatem i ani na moment się od tej pracy nie dystansować. Jeśli to zrobi to koniec. Zostanie zdegradowany do roli sprzątaczki albo bileterki w muzeum, która pokazuje palcem jakieś rupiecie i ziewa. Dlatego właśnie nie ma cienia wątpliwości, że dobrze robię ekscytując się tymi swoimi opowieściami i traktując ich bohaterów, tak jakby żyli tu i teraz. Piszę to wszystko, bo w czasie spotkania w Warszawie 13 czerwca, pan Chmiel zapytał nas, Grzegorza Brauna i mnie, czy nie boimy się, że ktoś nazwie nas wariatami. Ja już na to pytanie odpowiedziałem, ale odpowiem jeszcze raz: ja się nie boję. Rozumiem jednak, że panu Chmielowi, chodzi o pewien szczególnie subtelny rodzaj wariactwa i o pewien szczególnie subtelny rodzaj normalności. O to mianowicie, że według Chmiela wariat to ktoś kto nie uprawia taniej kokieterii i naraża się przez to na drwiny, a człowiek normalny to taki, który do publiczności się uśmiecha i stara się ją zainteresować coraz bardziej monotonnymi treściami i coraz bardziej przypominającym odgłos klimatyzatorem timbrem głosu. Dla mnie najjaskrawszym przykładem człowieka normalnego, który spełnia powyższe kryteria jest redaktor Tomasz Sakiewicz. I sądzę nawet, że to jego miał na myśli pan Chmiel, kiedy mówił w Warszawie o szaleństwie i normalności.

Za nami spotkanie w Krakowie. Zanim napiszę o tym słów kilka chciałem podziękować wszystkim mieszkańcom stołecznego miasta Krakowa za to, że w ten potworny upał, miast siedzieć gdzieś na tarasie kawiarni ze szklanką lemoniady w dłoni, przyszli na plac Szczepański, do kamienicy pod numerem 8 i siedzieli przez trzy godziny słuchając dwóch wariatów. To był wyczyn. Prawdziwy nie udawany. A przybyło ponad sto osób, co się chyba do tej pory poza Warszawą nie zdarzyło. Najważniejsze zaś w całym tym spotkaniu było skonfrontowanie tego co mieliśmy do powiedzenia z pytaniami pana, który jest przewodniczącym fundacji im. króla Zygmunta Starego. W tym bowiem wyraziła się w pełni różnica pomiędzy normalnością a szaleństwem. Otóż zadano mi pytanie dotyczące króla Zygmunta I, treści tego pytania już nie pamiętam, ale chodziło o to, że ja go krytykuję, a on przecież zostawił po sobie tyle pięknych budowli i Kraków dzięki niemu zyskał.

Po pierwsze: ja wcale nie jestem pewien czy zyskał, bo nie wiemy jak wyglądał wcześniej. Po drugie: nie możemy rzeczy tak nietrwałych jak architektura traktować jak relikwii, jak czegoś w czym naszej najdelikatniejsze emocje znajdą przytulisko i nie zostaną znieważone. Nie możemy, bo wystarczy jeden pożar i jest po wszystkim. Jeśli zaś ktoś nie wierzy, że nie możemy tak czynić, nie popatrzy na Węgry. Pamięć historyczna Węgrów jest narażona na szereg frustracji. Zniszczony panteon narodowy, historia sto razy bardziej dramatyczna od naszej, podział kraju itp. My się nie możemy przywiązywać do rzeczy nietrwałych, bo będzie po nas. My się nie możemy nasładzać klasą architektury zbudowanej na kredyt i opisanej jako renesans, a nie możemy z tego choćby powodu, że w Wielkiej Brytanii nikt o żadnym renesansie nie słyszał, o baroku zresztą także nie, ruch budowlany zaś, jeśli istniał, to rozwijał się wskutek prywatnych inwestycji finansowanych z prywatnych zasobów czyli z rabunku. Król zaś Polski budował na kredyt., nakręcając tym samym koniunkturę włoskim, a potem niemieckim bankom. I tak samo było na Węgrzech. Dwa zadłużone kraje inwestujące w developerkę, o których 500 lat później historycy piszą, że jako pierwsze przyjęły nowe prądy ideowe wyrażające się nową architekturą, że były prekursorami renesansu. To jest wizja zamulająca nam mózgi. Kredyt na zamki i rezydencje i cały dodatkowy, towarzyszący mu sztafaż, który nazywa się czasem „nowym stylem życia” to jedynie seria uwikłań nic więcej. Król Zygmunt zaś, którego dzielnie bronił przewodniczący fundacji jego imienia to bezwolny, niczego nie rozumiejący figurant, kierowany przez polityków posłusznych cesarzowi oraz przez przedstawicieli domów bankowych.

Jeśli sobie to uświadomimy będzie nam łatwiej i nie będziemy musieli za każdym razem rozwiązywać tego samego dylematu: dlaczego skończyło się tak źle, skoro było tak dobrze? Odpowiedź na to fałszywe i podstępne pytanie jest zawsze ta sama: to wszystko przez warcholstwo szlachty. I dziś udziela się dokładnie tej samej odpowiedzi, które z pozoru brzmi inaczej: naród nie dorósł do demokracji.

Ponieważ celem istotnym polityki władców jest zabezpieczenie państwa i obywateli, a nie prywatne inwestycje, zastanowić się należy co takiego powinien zrobić król Zygmunt I, by spełnić te ważne warunki, dzięki którym można by nazwać go władcą wielkim. W jego czasach był właściwie tylko jeden taki warunek, w wszystko inne było tylko jego pochodną. Król powinien za wszelką cenę ratować Węgry. To było najważniejsze. Zgoda na rozbicie Węgier to zyskanie, zamiast jednego pewnego sojusznika na południu, dwóch poważnych wrogów, z których jeden był jawny, a drugi ukryty. Chodzi oczywiście o Turcję i cesarstwo.

Polityka jego syna, polityka tajnej współpracy z Turcją i niedrażnienia cesarstwa, polityka skazana na klęskę bo stawiająca kraj wobec wroga silniejszego i zasobniejszego, a do tego trudniejszego do rozpoznania, czyli Moskwy i londyńskiej kompanii moskiewskiej, była jedynie konsekwencją zaniechań na południu. Tak to bowiem jest, że kiedy ma się do dyspozycji państwo sięgające dwóch mórz, trzeba prowadzić stosowną do jego wielkości politykę. Nie ma od tego ucieczki.

Pogadajmy teraz o tej dziwnej pokusie jakiej ulega pan przewodniczący fundacji im. króla Zygmunta I. Nie piszę tej nazwy wielką literą, bo nie wiem czy brzmi ona dokładnie w ten sposób, a nie po to, by z kogoś drwić. Otóż w ludziach budzą się czasem pewne chętki, które prowadzą ich wprost na manowce, chodzi o promocję rzecz jasna i o tę dawną, a minioną wielkość, która ma tłumaczyć nasze dzisiejsze istnienie. To jest zabawa w której uczestniczymy od lat i ona przeważnie nie skutkuje niczym szczególnym, bo ludzie, którym owe treści, przepraszam za kolokwializm „żenimy”, nie mają pojęcia ani o historii, ani o współczesności. Słuchają nas zaś z mniejszą lub większą uwagą, ponieważ chcą być mili. Nic nie stoi więc na przeszkodzie, by czynić to nadal i nadal wygłaskiwać sobie emocje, opowieściami o renesansowej wielkości czy czymś innym, równie fałszywym. Nic poza niebezpieczeństwem, że w to uwierzymy i zechcemy wyciągać z tych fałszów konsekwencje. Nic ponadto, że nagle okazać się może iż otaczające nas państwa prowadzić zaczynają rzeczywistą politykę historyczną, opartą na fałszach o wiele głębszych i o wiele bardziej niebezpiecznych niż ten dotyczący wielkości Zygmunta I i jego renesansowego dworu. Jeśli nie wierzycie, że to jest możliwe, że możliwa jest gwałtowna zmiana stylu i filozofii życia, o której tyle się słyszy przy okazji omawiania historii doby nowożytnej, to obejrzyjcie raz jeszcze film „Nasze matki, nasi ojcowie”. Wszystko jest możliwe, nawet pożar Wawelu i wysuwanie żądań dotyczących zwrotu zgromadzonego tam mienia, a wszystko oczywiście w ramach wspomnianej tu już zmiany filozofii życia, połączonej ze zmianą rozumienia dziejów oraz sprawiedliwości, która wreszcie musi zapanować na świecie.

Jedno tylko jest pewne, żadnych przetasowań, żadnych rewindykacji i żadnej zmiany nie będzie w stosunku do takich krajów jak Wielka Brytania czy Rosja. Jeśli one coś zrabowały, bo przecież nie kupiły, jeśli za cokolwiek odpowiadają, to wina ta daje się wytłumaczyć łatwo, a przedmioty muszą pozostać tam gdzie są, dla dobra światowej kultury. Ciągłość bowiem jest ważna w tej cholernej kulturze i bezpieczeństwo zbiorów. Tego zaś kraje słabe nie mogą zapewnić, to oczywiste. Muszą więc przyjąć to co dla nich przygotowali silniejsi i mądrzejsi. Na osłodę będą zaś mogli ich mieszkańcy posłuchać bajki od dobrym królu Zygmuncie, który zbudował od nowa Wawel.

Ponieważ już dawno doszliśmy do tego co jest istotą tych naszych rozważań, czyli do wojny propagandowej, warto zapytać jaka jest polska odpowiedź na to co nakręcili Niemcy? Otóż ona jest żadna. W Polsce bowiem, ani system produkcji, ani system dystrybucji filmów, że o książkach nie wspomnę nie jest przystosowany do konkurowania z kimkolwiek. Nawet z Koreą Północną, a co dopiero z Niemcami. W Polsce twórcy są jedynie pretekstem do tego, by inwestor mógł przewalić budżet. Dlatego produkuje się tyle filmów o miłości, bo wtedy operacja taka udaje się najlepiej. O tym, by państwo stworzyło choć cień warunków takich jakie mają Niemcy nie może być mowy, a przyczyna tego jest prosta: na rząd nie ma co liczyć, a w opozycji, która wygra wybory, są sami normalni. Sami przewidywalni ludzie, którzy mogą wyłożyć pieniądze na nudny film o Marii Curie zagranej przez Agatę Buzek i na nic więcej. Bo to właśnie kojarzyć im się będzie z sukcesem Polski i jej promocją. Tak bowiem dziś nazywa się wojnę: promocja. W budżetach na przyszłe produkcje znajdzie się więc miejsce dla ludzi, których pan Chmiel uważa za normalnych i wszyscy będą patrzeć na nich z nadzieją, aż do chwili kiedy poniosą oni klęskę. Wtedy zaś zobaczymy to charakterystyczne wzruszenie ramion i krzywy uśmiech człowieka nie przyzwyczajonego do zwycięstw. Usłyszymy zaś, że wyszło tak jak zwykle ale nie ma się co martwić i powrócimy do swoich zajęć, równie bezsensownych jak przed tym nędznie zaaranżowanym armagedonem.

W dzienniku „Rzeczpospolita” pełno jest reklam wydawnictw patriotycznych, wszystko tanie i dostępne, pełno jest wszędzie demaskatorskich filmów i płyty noszących tytuły takie jak „Niewygodne prawdy”. Pełno jest rzeczy, które w teorii powinny przynieść sukces finansowy, bo są nastawione na odbiorcę masowego. Nic z tego jednak nie będzie bo sukcesu nie robi się poprzez rezygnację z promocji i umasowienie przekazu. Sukces to podłączenie do zwycięstwa maksymalnej ilości ludzi, którzy na sukcesie będą zarabiać, którzy będą w nim współuczestniczyć i nim żyć. Sukces poza tym osiąga się na rynkach obcych, tak jak robią to Niemcy teraz. Polska zaś produkcja patriotyczna, nie dość, że słaba, to jeszcze przeznaczona jest na rynek wewnętrzny. To jest wprost patriotyczny „Pewex” dla ubogich, gdzie płaci się tanim wzruszeniem i jeszcze tańszymi łzami płynącymi na zawołanie. To są okopy św. Trójcy wykonane z papier mache i pomalowane plakatówką. Trzeba to zmienić. Tyle, że nie zrobią tego ludzie tacy jak pan Chmiel, który zadaje głupie pytania.

 

Jeszcze raz dziękuję wszystkim Krakowianom za wspólnie spędzony czas. Jutro o 18.00, spotkanie w Zielonej Górze, kawiarnia „Pod aniołami”, w sobotę występuję wraz z Grzegorzem Braunem, na zamku we Wschowie, 6 lipca we Wrocławiu, a 12 w Nysie. Zapraszam.

 

Książki zaś i płyty można kupić na reaktywowanej stronie www.coryllus.pl. W sklepiewww.multibook.pl, w księgarni www.ksiazkiprzyherbacie.otwarte24.pl oraz w księgarni Tarabuk w Warszawie przy Browarnej 6, w sklepie FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy, oraz w księgarni Wojskowej w Łodzi przy Tuwima 34. 

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka