coryllus coryllus
4838
BLOG

Od Rotschilda do Hochschilda

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 64

 Podarował mi ostatnio Wierzący Sceptyk numer pisma pod tytułem „Do rzeczy. Historia”, którego redaktorem naczelnym jest Piotr Zychowicz. I powiem Wam, że ja się wcale nie rozczarowałem przeglądając to pismo. Ja byłem wręcz szczęśliwy. Znalazłem tam bowiem to wszystko, o co podejrzewałem tak zwanych popularyzatorów historii. Mamy tam więc bohaterskich francuskich esesmanów, których „wolni Francuzi” rozstrzeliwują, a oni giną z okrzykiem vive la France. Mamy Chmielnickiego, który wywołał powstanie na Ukrainie z powodu obsesji seksualnej na tle pewnej pani. Mamy też inne podobne rzeczy, ale najciekawszy według mnie jest wywiad z Adamem Hochschildem, autorem książki „Duch króla Leopolda”. To jest książka o tym, że w II połowie XIX wieku i w początkach wieku XX w Kongo, kraju który był prywatnym folwarkiem króla Belgów Leopolda zamordowano w potwornych okolicznościach ponad 8 milionów ludzi, a są tacy, którzy twierdzą, że było tych milionów 15. Tytuł wywiadu brzmi „Afrykański holocaust”, a tekst sformatowany jest na zasadzie „jakie to panie dziejku ciekawe i zaskakujące, a pacz pan nikt wcześniej nie słyszał o tym”. To jest najbardziej popularna technika dziennikarska stosowana w publicystyce historycznej, jest ona bardziej nawet popularna niż druga w kolejności technika działająca na zasadzie „przez dziurkę od klucza do alkowy” i trzecia która napędzana jest formułą „zabili, zabili, a najpierw zgwałcili i odcięli ręce”. Opowieść o królu Leopoldzie i jego podłych uczynkach trąca wszystkie trzy te formuły, ale najbliższa jest pierwszej. Kongo, które było własnością króla, przyznaną mu na konferencji berlińskiej w roku 1885 zostało obrabowane, a jego mieszkańcy zostali wymordowani w imię brudnych interesów władcy małego kraju. Taka jest teza podstawowa książki pana nazwiskiem Adam Hochshild. Pozwolę sobie nie zgodzić się z nią i nie czytając tej książki, która już teraz uważam za słabą, napisać polemikę. Będzie ona napisana z zastosowaniem całkiem innych technik niż te wymienione wyżej. Co mam nadzieję, dla wszystkich było jasne od samego początku.

Mam taką głęboką intuicję w sercu, która mi mówi, że wszelkie głupie teorie i hipotezy dziejowe biorą się z nieznajomości mapy, a jeśli już ktoś tę mapę zna, to źle odczytuje potencjały polityczne organizacji na tej mapie zaznaczonych. I mamy mapę Europy oraz tę całą Belgię, która nie ma kolonii. Obok niej jest Holandia, która kolonię ma, a one mają tego pecha, że są położone w tej samej okolicy co kolonie brytyjskie i francuskie. Obok Belgii są jeszcze takie kraje jak Niemcy i Francja. Za morzem zaś majaczy Wielka Brytania. Potencjał Belgii jest w porównaniu z tymi krajami nawet nie śmieszny. On jest po prostu żaden. Belgia zaś utrzymywana jest jako wolne i niezawisłe państwo przez Brytyjczyków i Niemców po to, żeby się Francuzom we łbach nie poprzewracało, bo gdyby im pozwolić natychmiast by Belgię zajęli.

Patrzymy teraz na Kongo. Ono jest w końcu XIX wieku białą plamą na mapie, choć w rzeczywistości wcale nią nie jest i kręcą się po tym Kongo różni faceci, którzy sprawdzają co tam leży na ziemi i pod nią i gdzie trzeba zaglądać, żeby znaleźć coś naprawdę cennego. Kongo jest terenem trudnym, bo jedyną trasą transportu jest rzeka. Dookoła zaś rozciąga się las, w którym mieszkają jacyś czarni. Kongo otoczone jest koloniami francuskimi, brytyjskimi i niemieckimi. Te ostatnie noszą znaną nam nazwę, która kojarzy się wszystkim dziś z księdzem Lemańskim i biskupem Hoserem – Rwanda. Nie ma w pobliżu Konga kolonii holenderskich, co jest dla naszych rozważań dość istotne.

Na konferencji w Berlinie, jak nas poucza pan Hochshild zdecydowano, że Kongo będzie prywatną własnością króla Leopolda. Czy ktoś jest w stanie uwierzyć w tę formułę? Oczywiście, że nie. Poza oczywiście autorem książki panem Hochschildem. Oto trzech złodziei, którzy drżą jeden przed drugim i boją się stracić co już mają, wyznacza czwartego na dozorcę kawałka dżungli, w której zbiera się kość słoniową. To jest wersja słabo-silna, dla ludzi, którzy kumają już, że z tym Zychowiczem coś jest nie tak. Ponieważ w czasie takich jak ta analiz warto jednak znać podstawowe informacje z różnych dziedzin, pozornie nie mających ze sobą nic wspólnego, trzeba teraz sformułować wersję naprawdę silną i zapytać czy jest jakiś gatunek leśnego słonia? Oraz: jaka jest wydajność kości słoniowej z pojedynczej sztuki i całego stada? Myślę, że czasy, które opisujemy to moment kiedy narodziło się kilka legend geograficzno przyrodniczych, zweryfikowanych później przez biologów i geografów. Myślę, że narodziła się wówczas legenda o cmentarzyskach słoni, które przychodzą w jedno miejsce po to, żeby umrzeć, a dzielni podróżnicy z Europy znajdują potem te składy kości słoniowej i robią na tym fortunę. Słoń leśny ponoć istniał, nie mógł jednak żyć w stadach tak ogromnych jak słonie na sawannie, a zyski z obrotu kością słoniową muszą pochodzić z masowej eksploatacji stad. Masowej czyli takiej, która idzie w tysiące. Czy to się działo w Kongo? Czy polowano na słonie w celu pozyskania kości? Nic o tym nie słyszałem. Polowano na ludzi, to na pewno, ale na słonie chyba nie. Po prostu – jak piszą w tej gazecie – kość słoniowa była wywożona z Kongo do Antwerpii. Ponieważ jednak więcej słoni żyje na sawannie niż w lesie, a ta sawanna znajduje się niedaleko wcale, bo w niemieckiej kolonii zwanej Rwanda, myślę, że przygoda króla Leopolda ze słoniami miała nieco inny charakter. Nie kłóćmy się jednak o drobiazgi, bo czeka na nas pan Rotschild. Żeby dojść do Hochschilda, autora książki, musimy zacząć od Rotschilda, człowieka, który naprawdę rządził imperium brytyjskim. Otóż pan ten wykupił w pewnym momencie za pomocą podstawionego człowieka akcje kanału sueskiego. Tym podstawionym człowiekiem jak raz był premier Wielkiej Brytanii Beniamin Disraeli, a jak to już kiedyś zauważył nasz kolega Kamiuszek, Disraeli to hybryda, na którą składają się John Dee i Izrael. Kiedy to się stało budowniczowie tego kanału, czyli Francuzi zostali z przysłowiową ręką w przysłowiowym nocniku. Postanowili więc, że zbudują sobie nowy kanał, w Panamie. To był pomysł dobry z punktu widzenia biznesowego, ale praktyka go zweryfikowała. Oto w kanał zainwestowało ponad pół miliona drobnych akcjonariuszy francuskich, którzy zostali zbankrutowani przez polityków, w tym przez polityka najważniejszego Georges'a Clemenceau. Zrobiła się afera i rząd francuski, w tym pan Clemenceau musiał odejść. Co to znaczy odejść? To znaczy zainteresować się jakimś innym biznesem, mniej rzucającym się w oczy niż kanał. I wtedy – jak sądzę zburzona została równowaga w Kongo. Okazało się, że Niemcy za dużo zarabiają na tej kości słoniowej, a inni też by chcieli. Zanim jednak doszło do wyrównywania rachunków w Afryce pan Clemenceau rozciągnął zasłonę dymną nad aferą panamską, uczynił to za pomocą innej afery i Wy już wiecie jakiej.

Francja od średniowiecza dzieli się na dwie połowy, podobnie jak Anglia tylko inaczej. Dzieli się ta Francja na baronów i ich pieniądze i Paryż i jego pieniądze. W nowej aferze szło więc także o coś jeszcze, nie tylko o zasłonę dymną. O zniwelowanie wpływów baronów, czyli mówiąc językiem nowoczesnym – armii. Armia francuska w tamtym czasie to nie jest grupka sympatycznych panów z epoletami palących cygara i uwodzących dziewczęta na bulwarach. Tak się wtedy zachowuje armia austro-węgierska. Armia francuska to gromada ponurych i bezwzględnych drabów, którzy mają w domach pełno broni, portrety przodków na ścianach i różne garnki ze złotem pozakopywane w ogródkach, z których najmniejszy ma 20 hektarów. I oni jeszcze próbują na własną rękę prowadzić różne interesy w świecie, co się oczywiście nie może nikomu podobać. Trzeba z tym skończyć i dlatego właśnie wybucha afera Dreyfusa, która jak pamiętamy kończy się dla samego Dreyfusa bardzo szczęśliwie, bo zostaje on awansowany na podpułkownika i dożywa późnych lat w zdrowiu, szczęściu i spokoju. Marnie na tej aferze wychodzą oskarżyciele Dreyfusa, którzy popełniają samobójstwa w okolicznościach zwanych potocznie niejasnymi.

Co na to wszystko Brytyjczycy? Otóż oni wymyślają wtedy oponę pneumatyczną. To znaczy wymyślił ją tak naprawdę John Dunlop, Irlandczyk, ale nie ma to większego znaczenia, jak się wkrótce okaże. Dunlop wymyślił oponę, jak to w takich razach bywa, przypadkiem. Przypadkiem też okazało się, że w Kongo rośnie dużo drzew kauczukowych. Ja nie wiem szczerze mówiąc czy to prawda, bo zawsze mnie uczono, że hevea brasiliensis to specyfika południowoamerykańska. No, ale niech będzie, rośnie tam dużo drzew kauczukowych. No więc teraz król Leopold, prywatny właściciel Konga jest jeszcze bogatszy, bo oprócz tego złota owiniętego w kość słoniową wywozi teraz z Kongo mnóstwo gumy, która jest potrzebna do rowerów jeżdżących po drogach Imperium, a także do samochodów Mercedes, skonstruowanych przez Niemca, pana Benza. Kiedy tego kauczuku zaczyna przybywać i zyski zeń rosną, kiedy afera Dreyfusa zaczyna być naprawdę poważna i rozkręca się na całego, ktoś postanawia położyć na stole jokera. Co nim jest? Są nim prawa człowieka, a ściśle rzecz ujmując prawa czarnego człowieka. Ponieważ w tym Kongo rzeczywiście było tak jak pisze Hochschild, to znaczy ucinali te ręce, a wcześniej gwałcili, a później zabijali, ktoś wpada na pomysł, że trzeba to ujawnić, bo nie ma balansu w interesach. Kim jest ten ktoś? Zanim to zdradzę, chciałbym, byśmy powrócili do początku, czyli do mapy Europy i świata. Oto Belgia kraj bez kolonii chce wywołać wojnę i błyskawicznym atakiem zająć Holandię i jej kolonie. Tak to sobie wymarzył król Leopold, bo chciał być królem prawdziwym, a nie malowanym. Interesy prowadzone przez Holandię, są w odróżnieniu od interesów belgijskich poważne. Uwaga, podaję teraz definicję interesów poważnych. Poważne interesy to takie, które stoją w poprzek interesów brytyjskich. Wielka Brytania zaś ma taką ambicję, by zjeść największy kawałek tortu, albo wręcz zjeść cały tort, a potem jeszcze współbiesiadników znajdujących się przy stole, którzy wcześniej też coś zjedli. Mamy więc po kolei te afery: panamską, Dreyfusa i aferę kongijską, która wybuchnie za chwilę. Czy to jest całe zło tego świata i cała potworność? Oczywiście, że nie, bo coś tam jeszcze jest schowane pod spodem, coś czego nie widać wyraźnie, bo jest położone jeszcze dalej niż Kongo. Co to takiego? Nie widzę, dokładnie. Coś na literę „T”. Kurcze, napis na tablicy postawionej na peronie dworca się zatarł! O już widzę! Tam jest napisane „T-R-A-N-S-W-A-L”. Dziwna nazwa prawda? I jest jeszcze druga ładniejsza – Oranje. Brzmi zupełnie jak nick naszego kolegi blogera. To takie małe kraje w Afryce, zupełnie na południu, pełno tam trawy, słoni oraz ich kości, złota i diamentów. A to co? Jakieś druty? O kurcze! Ciągną się i ciągną, co to może być? O, jest jakaś tabliczka, zaraz przeczytam, wisi na bramie, muszę tylko dobiec. Proszę bardzo, wszystko jasne. Jest tam napisane co następuje: Królewski Obóz Koncentracyjny im. Johna Dee, Dla Niesubordynowanych Poddanych Jej Królewskiej Mości i Innych Mętów. Arbeit Macht Frei”. I wszystko jasne.

Kiedy się prowadzi wojnę z białymi, a w dodatku protestantami, kiedy logika nakazuje tych białych protestantów eksterminować, a jeszcze trzeba wyeliminować Niemców z rynku gumy, to nie ma żartów i trzeba mieć naprawdę mocne argumenty. A tu jeszcze ci Francuzi, w kibini mać, ich szable, kanały i garczki ze złotem po ogródkach pozakopywane. Co tu robić? Ten Dreyfus póki co działa, ale ma za słaby zasięg. Trzeba wymyślić coś innego. - Macie jakieś pomysły – pyta król Edward VII. I wtedy wstaje pan Morel i mówi – ja mam, trzeba zacząć bronić praw czarnych w Kongo przed królem Leopoldem. To uspokoi rynek wyrobów gumowych. A zaraz za nim podnosi się pan Roger Casement i mówi – a jak zaczniemy bronić praw Indian w Brazylii i Peru to ten rynek po prostu przejmiemy. Pan Casement jest konsulem Wielkiej Brytanii, a jak podaje wikipedia, za panowania króla Edwarda, dało się odczuć pewien ożywczy powiew, co oznacza po prostu, że irlandzki pederasta Casament mógł zostać konsulem.

Wróćmy teraz na chwilę do Kongo, mamy tam przedstawiciela jeszcze jednej organizacji, pana nazwiskiem Henry Stanley. Wszystkie polskie dzieci, które czytały powieści podróżnicze znają to nazwisko, bo Stanley był najsłynniejszym podróżnikiem świata. Był to urodzony Brytyjczyk, który trafił do USA, gdzie został najpierw oficerem Konfederacji, a kiedy – jak podaje ciotka wiki – znienawidził niewolnictwo – został oficerem Unii, w latach 90-tych zaś, kiedy znów polubił niewolnictwo, zarządzał Kongiem w imieniu króla Leopolda, który nigdy tam nie był.

Rzecz ma się więc tak. Belgia na polecenie Anglików chce zająć Holandię, co od razu skutkować będzie tym, że Transwal i Orania staną się własnością imperium, może ktoś tam będzie strzelał, ale nie bardzo głośno. Przerażeni Burowie szukają gdzieś pomocy i dzwonią do Berlina, do cesarza. Ten im coś tam obiecuje, ale jak jego pomoc będzie wyglądać w praktyce, nie mówi. W końcu po rozważeniu wszystkich za i przeciw, sytuacja się uspokaja i wszyscy grzecznie eksploatują Kongo, gwałcąc, obcinając ręce i zabijając kogo się da, przy okazji. Całość akcji na miejscu koordynuje pan Stanley, amerykański przedstawiciel handlowy. W związku z tą oponą Dunlopa dochodzi do przesilenia i wojna jest nieunikniona. W czasie przygotowań do niej i w czasie trwania działań w Afryce, pan Clemenceau orientuje się, że utrzymanie się na powierzchni Francji takiej jaką sobie wymarzył, czyli Francji ze Strasburgiem w granicach, nie będzie możliwe, bez podzielenia się pieniędzmi i wpływami u siebie w kraju i w koloniach z Brytyjczykami. I wyciąga tę właściwą kartę. Burowie wyciągają gorszą, a najgorszą wyciąga cesarz Wilhelm, ale jeszcze o tym nie wie. Clemenceau, przyjaciel malarza impresjonisty Claude'a Moneta musi rozprawić się z opozycją wewnętrzną, czyli z panami od garnków. Ciągnie więc tego Dreyfusa, a pomagają mu intelektualiści i pisarze tacy jak Zola i Anatol France. Nie wszyscy jednak ludzie sztuki rozumieją powagę sytuacji i taki Cezanne na przykład woła przez cały czas: Żydzi na Madagaskar! Żydzi na Madagaskar! Całe szczęście mieszka daleko od Paryża i nie słychać tych jego wrzasków za dobrze Nie można go jednak zbankrutować, bo papa zostawił mu 250 tysięcy franków w złocie i pan Cezanne ma w nosie koniunktury na gumę i kość słoniową. Pije tylko i maluje tę kretyńską górę.

Kiedy pan Edmund Morel zabiera się za obronę praw człowieka w Kongo również montuje sobie zaplecze w postaci intelektualistów. To są oczywiście inni intelektualiści niż ci co bronią Dreyfusa. Taki zwód. Kapujecie? Żeby się w Transwalu i Oranje nie zorientowali. Czarnych w Afryce broni Joseph Conrad, który pisze książkę „Heart of Darkness” przetłumaczoną na polski jako „Jądro ciemności”. Nie wiadomo dlaczego, chyba dlatego, że pana Stanleya, który zarządzał Kongiem czarni nazywali „jajogniotem”. Prócz tego jeszcze Mart Twain i Arthur Conan Doyle, no i oczywiście sam pan Morel, który jest szczerym Francuzem urodzonym w Paryżu, naturalizowanym na wyspie, w latach osiemdziesiątych XIX wieku dopiero. Nie można więc wykluczyć, że intencje pana Morela nie były do końca uczciwe wobec korony brytyjskiej, a pan Clemenceau rzeczywiście, by największym politykiem epoki, w przeciwieństwie do króla Edwarda i cesarza Wilhelma. W tym samym czasie kiedy pan Morel – jak to napisał pan Hochschild – zauważył, że w ładowniach statków płynących do Kongo nie ma pieniędzy dla Murzynów, tylko kajdany, perkal i drut miedziany, a w skrzyniach na statkach przywożonych z Afryki jest mnóstwo kauczuku i kości słoniowej, do akcji włączył się pan Roger Casament i jego pedały. Oni też tam pojechali do tego Kongo i zwolnili z pracy Stanleya „jajogniota”. Dym się zaczął na całego i nawet Dreyfusa przywieźli z tego miejsca gdzie go tam trzymali. Prawa człowieka, prawa człowieka! Tak wszyscy wrzeszczeli w Anglii i USA. Dreyfys, Dreyfus! Wrzeszczeli za to ludzie we Francji i jeden tylko Cezanne wrzeszczał – Madagaskar, Madagaskar! I nikt nie wiedział o co mu chodzi, bo wszyscy przecież doskonale się orientowali, że nie Madagaskar a Kongo jest kluczem do sprawy. O Transawalu i Oranje nikt już nie pamiętał, tylko te Królewskie Obozy Koncentracyjne im. Johna Dee stały wszędzie na sawannach, a w nich gnili, biali, heteroseksualni protestanci wyznania kalwińskiego, którzy nie zrozumieli nowych czasów.

Troszkę wcześniej, stary pan Kruger, z Transwalu przypłynął do cesarza Wilhelma, żeby pogadać z nim o różnych ważnych sprawach. Cesarz jednak go nie przyjął i biedny pan Kruger musiał wracać do siebie. Jeszcze wcześniej bowiem do pana cesarza Wilhelma zadzwonił ktoś z Londynu i powiedział – nie wtrancaj się, to może się uchowasz. I popatrzcie, cesarz się uchował, dożył swoich dni po wielkiej wojnie na wygnaniu w Holandii. Nie był on jednak tak głupi, jak można by było sądzić oglądają jego miny na portretach, a na pewno głupi nie byli niektórzy z jego podwładnych, tacy jak pan Moltke choćby i kilku innych. Oto wspomniany tu pederasta pan Casament dostał nagle czegoś i zamiast dalej bronić praw człowieka na terenach plemiennych Indian Putumayo, gdzie rośnie kauczuk, tak samo jak w Kongo, zaczął wyzwalać Irlandię spod ucisku Imperium. Pan Morel zaś na stare lata został pacyfistą i powiedział wręcz, kiedy czasy zmieniły się już diametralnie, że Churchill to świnia. Posadzili go nawet do więzienia. Do dobrego, starego brytyjskiego więzienia, gdzie zaraz osiwiał z nadmiaru wrażeń. Przeżył jednak, ale pamięć potomnych nie była dlań łaskawa. Pan Casament nie wszedł do żadnego panteonu narodowego, nawet irlandzkiego, a to ze względu na swoje upodobanie do chłopców. We wszystkich za to panteonach znaleźli się ludzie tacy jak Zola, Conrad, Twain, Conan Doyle, France. Na samym zaś szczycie tej piramidy siedział sobie podpułkownik Dreyfus i podkręcał wąsa.

I popatrzcie jak to się wszystko plecie. Parę lat temu późny noblista, człowiek niewątpliwie zdolny, a wręcz wybitny, który zanim zaczął pisać książki o trudnych relacjach żydowsko-arabskich w Palestynie, pisał o ciężkich walkach katolików z masonami w Brazylii, czyli Mario Vargas Llosa, napisał powieść „Marzenie Celta”. Ja jej nie czytałem, ale są to ponoć przygody człowieka, który przypomina swoim charakterem dwóch panów: Morela i Casamenta. A teraz jeszcze ten Hochschild ze swoją książką „Duch króla Leopolda”, gdzie ujawnione są największe i najczarniejsze tajemnice strasznego reżimu belgijskiego satrapy. I ten Lemański z Hoserem w Rwandzie, która była kiedyś niemiecką kolonią, a od roku 2009 należy już na szczęście do Brytyjskiej Wspólnoty Narodów....Jaki ten świat jednak jest piękny i nieprzewidywalny....

 

Zapraszam wszystkich na stronę www.coryllus.pl, gdzie sprzedajemy rewelacyjną zupełnie książkę zawierającą pieśni dziadowskie, całkiem współczesne, a także tom II Baśni jak niedźwiedź w cenie 25 złotych plusz koszta przesyłki. Taką właśnie mamy promocje.

Jeśli zaś komuś tekst ten wydaje się zbyt zakręcony, zachęcam go do lektury pisma „Do rzeczy. Historia”. Tam będzie na pewno lżej. 

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka