coryllus coryllus
12000
BLOG

A nam nie wolno skalpować jeńców

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 34

 Jest taki odcinek serialu „Czterej pancerni i pies”, w którym Gustlik ściga po cmentarzu folskdojcza. Takiego starszego pana granego przez nie wiem już kogo, ale był to aktor dość charakterystyczny, z charakterystycznym głosem i twarzą. No i kiedy go już dopada, chce mu na miejscu rozwalić łeb. Folksdojcz jest bowiem dla Gustlika czymś obrzydliwym i nie można mieć dla niego litości. No i wtedy do akcji wkracza Olgierd Jarosz, który szarpie się z Gustlikiem i tłumaczy mu, że nie wolno zabijać jeńców, że Niemcy owszem, zabijają, ale im nie wolno, bo oni są inni. W tej scenie Olgierd Jarosz reprezentuje postawę typową dla renesansowego humanisty, w całej upiornej istocie tego projektu. - Nam nie wolno zabijać jeńców – mówi nam Olgierd – a po cichu za kadrem dodaje – od zabijania jeńców są inni, ci co idą za nami, ale o nich z kolei nie wolno nam mówić głośno. Tak więc zamknij się Gustlik i przekaż folksdojcza na tyły.

Myśmy się już trochę oddalili od czasów, w których młodzi i piękni pancerni spacerowali po świecie i pewne rzeczy nam umykają. Nie widzimy na przykład, że z postawą Olgierda Jarosza mamy do czynienia na co dzień prawie, wystarczy, że włączymy telewizor, albo zajrzymy do jakiejś gazety. On tam jest, jego duch i postawa położyły się cieniem na przekaziorach i z każdej właściwie strony i z każdego ekranu, niczym Kaszpirowski w dawnych czasach, przemawia do nas Olgierd Jarosz i mówi głosem grobowym – a nam nie wolno zabijać jeńców....pamiętajcie...a nam nie wolno zabijać jeńców...przebacz mi Brunhildo....tam tadam, tam tadam, tamtadamtam ta tada tada dam....

I nam się to może nawet wydawać zabawne, ale zabawne wcale nie jest bo pan Olgierd to żołnierz frontowy, który ma do powiedzenia swoją kwestię, niezbyt, jak wiemy długą i musi pędzić do szturmu, a potem zginąć. Za nim jednak idą inni, którzy mają znacznie więcej czasu na tłumaczenie nam jak się rzeczy mają i oni nie dość, że nie mają nic do stracenia, to jeszcze bez przerwy myślą o sukcesie, czyli o tym, że my się w końcu do tego niezabijania jeńców przekonamy. Jeśli zaś coś by z nami było nie tak, zawsze można nas przekazać na jeszcze dalsze tyły.

Ja sobie całą tę opisaną wyżej figurę wymyśliłem wczoraj kiedy przeglądałem artykuły naukowe w różnych mądrych książkach, które kupiłem w księgarni „Semper”. I kiedy tak czytałem te przypisy informujące o pieniądzach zainwestowanych w ten czy inny tekst, w tomy całe i zbiory tomów, przypomniał mi się ten Jarosz i ten folksdojcz z cmentarza. Autorzy tych pism mówią to samo – nam nie wolno zabijać jeńców, nie wolno ich nawet skalpować. Trzeba grzecznie czekać, aż nieoznakowana ciężarówka podjedzie pod rampę i zabierze ich na tyły. A autorzy, którzy biorą pieniądze za swoje publikacje muszą się wtedy zachęcająco uśmiechać i machać. Do tego bowiem zostali powołani.

Mam tu obok mnóstwo książek popularnonaukowych napisanych przez autorów z kręgu kultury anglosaskiej, w ani jednej nie znalazłem informacji o tym z jakich środków została ona sfinansowana. Owszem są tam podziękowania dla Boba i Marty za trud włożony w zbieranie materiałów. Jest też jakieś ciepłe słowo o Margaret, która pożyczyła autorowi samochód terenowy kiedy jego Landrover wpadł do rowu. I inne podobne rzeczy. O tym, kto dał pieniądze na publikacje nie ma nie nic. Co innego u nas, tutaj branie pieniędzy za darmo, to jest powód do dumy, a może tylko smutna konieczność, ja się do końca nie mogę zorientować. Może to jest po prostu przymus, może naprawdę ten Jarosz chciałby też kropnąć folskdojcza, ale wiedział, że potem może być różnie i się powstrzymał. To są rzeczy do ustalenia. Jedno jest pewne ten kto daje pieniądze decyduje o losie jeńców. I już. Nie ci, którzy publikują, a wcześniej mozolnie badają różne zagadnienia, ale ten kto dał forsę. I nie ma odwołania. A skoro tak jest, to znaczy, że nas, ludzi, którzy w tych pieniądzach nie partycypują, ludzi, którzy branie pieniędzy na publikacje uważają za hańbę nie do zmycia, narracje te nie obowiązują. I to jest jasne jak słońce. My będziemy zabijać jeńców, a do tego jeszcze każdego który wpadnie nam w ręce przed zabiciem oskalpujemy. Nam wolno, bo my się nie uzależniliśmy od dotacji płynących nie wiadomo skąd, a przez to nie staliśmy się przedmiotami rozgrywek propagandowych. Traktujemy siebie i naszych jeńców poważnie, wiemy, że gdyby się nam wyrwali, mogliby nas pozarzynać, nie ma więc żartów. Co innego tam, wśród tego rozwarstwionego i podzielonego pod względem budżetów plemienia zamieszkującego tereny uniwersytetów. Tam w świetle kamer jeńca się ocali, a nawet pogłaszcze się go po głowie, piwnic gdzie go zamordują nikt nigdy nie pokaże, podobnie jak jego mózgu wsadzonego do spirytusu i obwożonego po salach wykładowych ku uciesze gawiedzi i sponsorów.

Nie wiem czy zauważyliście, ale ja tu właśnie, ogródkami trochę podałem, definicję wolności i niewoli, a także nakreśliłem dość dokładnie możliwości ludzi wolnych i niewolników. Ja doskonale wiem, dlaczego w anglosaskich książkach nie ma informacji o sponsoringu, ponieważ książki te to jeden z elementów dzikiej i skrajnie agresywnej ekspansji. Ja wiem dlaczego w naszych książkach te informacje są – bo to także jest element dzikiej i skrajnie agresywnej ekspansji, skierowanej wprost w nas, to jest strzykawka z pavulonem, która wielu przyprawi o przedśmiertne drgawki, ale nikt ich nie potraktuje serio, bo ludziom się powie, że to taka dyskoteka i luz...

Pamiętam, jak wieki temu, czyli jakieś trzy lata wstecz koło młodych wydawców z KUL, zaprosiło mnie na taką pogadankę. To się bardzo podobało, ale ja nie miałem wtedy w głowie nawet 1/10 tych , jakże potrzebnych młodym wydawcom informacji, która mam dziś. No i nie miałem tych efektów, które mam dziś. Jak się możecie domyślić, dziś nikt nie zaprosi mnie na żadne spotkanie z młodymi wydawcami, z obawy, że mogę ich oskalpować, a przecież oni muszą być odstawieni na tyły, tak jest w instrukcji, tak jest w przepisach i to jest prawda wrośnięta w serca wszystkich ludzi, którzy młodych wydawców wychowują. Trzeba ich odstawić na tyły, koniecznie...tu nie wolno....

Jedną ze składowych owego odstawiania na tyły, jest także, choć wielu może się wydawać, że nie, dyskusja o zarobkach pisarzy i artystów w ogóle. Nie tyle może nawet o zarobkach, ale o ubóstwie. Pojawiają się tu głosy, w związku z wystąpieniem Malanowskiej, że przecież pisarze żyli w ubóstwie, nie zrobili majątku, nie mogli sobie pozwolić na wszystko, czegóż więc Malanowska chce?

No jak to czego? Malanowska chce pieniędzy, które się jej należą. Tak jak innym ludziom pracującym. Dlaczego spotyka się z taką, a nie inną reakcją, dlaczego z niej szydzą i mówią, że pisarz żyje misją? Otóż dlatego, cze wszyscy ci szydercy są po lekturze artykułów sponsorowanych przez nie wiadomo. To tam właśnie, oraz w mądrych książkach przeczytać możemy o ubóstwie malarzy, rzeźbiarzy, architektów i pisarzy. To stamtąd płynie ta struga obłędu, która zalewa ludziom mózgi. Mili Państwo, ani malarze, ani rzeźbiarze, ani tym bardziej architekci czy pisarze nigdy nie byli biedni, a jeśli któryś był wynikało to wprost z jego przykrych nawyków, takich jak pijaństwo, narkomania, albo skłonność do nieodpowiednich kobiet. W innych przypadkach sprawni warsztatowo twórcy radzili sobie nieźle i żyli na jakim takim poziomie. Zważywszy na fakt, że istotą ich zatrudnienia jest kompulsywna obsesja, nie byli milionerami, ale też nie o to im w życiu szło. Jeśli zaś jakiś twórca zostawał milionerem, jak Salvador Dali, na przykład, znaczyło to tyle tylko, że zaprzyjaźnił się z gangsterką, która rozstawia pionki na rynku sztuki i do tego wszedł w różne układy z koncernami produkującymi jakieś drogie i nikomu niepotrzebne przedmioty. Jeśli zaś mówimy o milionerze nazwiskiem Picasso, to trudno doprawdy nie zauważyć członków partii komunistycznych, którzy wychylają się zza jego pleców. W dyskusjach ludzi mających mózgi zalane trucizną, Dali występuje zwykle jako hochsztapler, a przeciwstawia mu się ludzi takich jak Modigliani, albo Utrillo, czyli dwóch pijaków, którzy zarobili trochę na kręcących się po Paryżu Amerykanach, ale w końcu umarli z nadmiaru wódki. A także trochę dlatego, że żadna poważna organizacja się nimi nie zainteresowała. O tym jednak, o organizacjach i ich roli w życiu twórców, żaden mędrzec uniwersytecki się nie zająknie. Będą pieprzyć o trudnym dzieciństwie, dukcie pędzla, płaskich planach u Maneta, ale o tym z kim się jeden czy drugi kolegował, u kogo bywał na obiedzie to już nie. Czy dlatego, że uważają te sprawy za nieważne? Nie, dlatego, że za ich podnoszenie nikt nie płaci,a skoro nikt nie płaci to znaczy, że są one nieciekawe. No, a dlaczego nie płaci? Otóż dlatego, że umieszczenie tego czy innego twórcy w kontekście politycznym, na przykład, mogłoby zburzyć kilka mozolnie budowanych piramid, który rosną sobie na uniwersytetach, ale za nim by to nastąpiło mogłoby zdemaskować sponsora. Jemu zaś nie zależy na tym, by ktoś się dowiedział prawdy, ale na tym, byśmy w nieskończoność mogli czytać o nastrojach, które w swoich obrazach próbował przekazać Monet. Akurat mam przy sobie jego biografię. Jest bardzo słaba i pełna dziennikarskiej pretensjonalności. Gorsze od niej są tylko książki na temat impresjonizmu pisane przez zawodowych historyków sztuki. W tej biografii jednym z najczęściej powtarzających się nazwisk jest nazwisko Georges'a Clemenceau. Pan ów wymieniany jest jako wielki przyjaciel Claude'a Moneta. Mamy więc biednego malarza, którzy głodował, jak piszą niektórzy i prosił o datki, a przyjaźni się on z Tygrysem, ministrem spraw wewnętrznych III Republiki, a potem premierem. Przyjaźni się od lat najwcześniejszych, bo przecież kiedy Monet maluje portret Clemenceau ten jest jeszcze młody, a kiedy został premierem był już starcem. O kulisach tej przyjaźni, o funkcji jaką malarstwo impresjonistów pełniło w misji politycznej rządu republikańskiego, a wcześniej cesarskiego nie ma słowa. Ot, po prostu politycy lubią malarzy, a malarze polityków.

W znacznie lepiej i ciekawiej napisanej biografii Renoira mamy z kolei taką scenę; nad wodą w jakimś lasku Renoir maluje pejzaż, w Paryżu jest akurat rewolucja i na ulicach jest dość niebezpiecznie, nagle ktoś wyłania się z krzaków. Jakiś obdartus idzie wprost na malarza, mówi, że jest głodny i biedny i potrzebuje wsparcia. No i Renoir daje mu dwa franki, bo akurat tyle miał przy sobie. Panowie się zakolegowali, a potem okazało się, że ten obdartus nazywał się Leon Gambetta i został premierem republiki. To jest ten pan, o którym ja często wspominam cytują jego powiedzenie dotyczące Alzacji i Lotaryngii – myślcie o tym zawsze, ale nigdy o tym nie mówcie.

I jakoś tam te relacje pomiędzy malarzem a politykiem trwały, póki Gambetta nie umarł. A kiedy umarł, pokój, gdzie dokonał żywota, rozgrzebane łóżko i bałagan, zostały także uwiecznione przez jakiegoś aspirującego malarza, ale ja nie pamiętam jego nazwiska.

Nie tylko politycy interesowali się sztuką i nie tylko malarza byli w orbicie tych zainteresowań. U malarzy jednak najłatwiej te związki prześledzić, bo widać kogo i co malowali. Z pisarzami jest gorzej. Ich związków z polityka czy gangami nikt nie śledzi. Nie ma na to budżetów. Pieniądze są tylko na ciągłe powtarzanie, że Joyce był biedny i miał obsesję, o tym czy znał jakiegoś komunistę nie ma nigdzie słowa. A przynajmniej ja takiego nie znalazłem.

Można oczywiście demaskować twórców współpracujących z faszyzmem, na to forsa jest, ale z komunizmem jest już gorzej. Przez chwilę było wolno, ale teraz już jakby mniej, teraz się znowu szuka dla nich usprawiedliwień, tłumaczeń i wielką w tym poszukiwaniu rolę odgrywa ubóstwo. Bo był panie, biedny....Bo nie było rynku... bo miał misję....i przez to właśnie musiał się tak strasznie kurwić...

Nie to co taki Monet, malarz prawdziwy, który kochał Francję i jego znajomość z szefem tamecznego MSW nie rzuca na jego twórczość żadnego cienia. Tak jak wampir, one też podobno nie rzucają cienia, a więc relacja pomiędzy politykiem, a twórcą, a także pomiędzy organizacją a twórcą ma charaktery wampiryczny. Ale się porobiło....a niech to....

Na stronie www.coryllus.pl pokaże się dziś po południu nowa książka Toyaha pod tytułem „Kto się boi angielskiego listonosza”. Zapraszam.  

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka