coryllus coryllus
4375
BLOG

Damazy Czorgut vs Arkady Fiedler

coryllus coryllus Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 28

 Pewnie tego nie pamiętacie, ale ja rzecz jasna pamiętam. Telewizja polska wyemitowała kiedyś serial pod tytułem „Zaklęty dwór”, pierwszy odcinek tego serialu nosił tytuł „Cień starościca”, a najbardziej dynamicznym momentem w tym obrazie były kręcone z oddali zdjęcia dworu z oświetlonymi oknami, w których widać cień Romana Wilhelmiego, jak łazi po salonie w szlafroku. Fabuła podana była w taki sposób, żeby żadne dziecko, a ja byłem wtedy dzieckiem, nie mogło zorientować się o co w tym tak naprawdę chodzi. Dzieci w owym czasie oczekiwały, że w takich filmach będzie mnóstwo pogoni i pojedynków, bo to ekscytowało nas najbardziej, ale niczego takiego nie zobaczyłem w serialu „Zaklęty dwór”. Cieli koszty, sceny rozgrywane były głównie we wnętrzach, a jeden z głównych bohaterów, ten najbardziej dynamiczny i rozrywkowy nazywał się Damazy Czorgut. Damazy Czorgut!!!! Grał go Krzysztof Jasiński, późniejszy dyrektor Teatru STU w Krakowie, zdaje się za najczerwieńszej komuny. On tam odstawiał zadziornego szlachcica, z jakimiś motywacjami politycznymi, chyba rewolucyjnymi. Szło o Wiosnę Ludów i o reformę rolną, bo kolejna scena jaką zapamiętałem to włażący przez okno do salonu we dworze Jerzy Cnota, znany z roli Gąsiora w serialu „Janosik”, który wdawał się w gwałtowną polemikę z panem dziedzicem na temat ustroju. Aha, była jeszcze scena, w której pan Starościc Wilhelmi przy pomocy dwóch kozaków katuje do krwi i doprowadza do śmierci odwiedzającego jego dom księdza. Była to scena długotrwała i męcząca, bo Bińczycki i jeszcze jeden, którzy grali tych kozaków, tłukli księdza metodycznie, a on w tym czasie miał kiwać palcem, bo tak mu kazał starościc-rewolucjonista. Niezłe to były czasy, naprawdę, a przypomniały mi się, ponieważ jedna z czytelniczek przesłała mi wczoraj zdjęcie z miasta Wisła, gdzie odbył się jakiś sentymentalny piknik z gadżetami wprost z PRL. Na środku rynku zaś ustawiono, celem wywołania odpowiedniej atmosfery, pomnik Włodzimierza Ilicza Lenina. Ponieważ Toyah wspominał o tej samej nostalgii w jednym ze swoich ostatnich tekstów, postanowiłem i ja zaczepić się o ten temat. No, ale robię to jak widzicie po swojemu.

Wracajmy do Damazego. Jasiński musiał być nieźle ustawiony i mieć ciekawą motywację życiową, bo ja go zauważyłem w filmach i serialach dopiero w końcu lat osiemdziesiątych. Teraz zaś wyczytałem w Wiki, że jest on mężem Beaty Rybotyckiej, która śpiewała różne kuplety w Piwnicy pod Baranami, a ja kiedy to słyszałem, zastanawiałem się dlaczego pani, która śpiewać nie umie, jednak śpiewa. No i teraz wszystko stało się jasne. Jasiński zagrał też w filmie, który wywołał tak zwaną „kupę śmiechu”, czyli w „Wilczycy” w reżyserii Marka Piestraka. Odstawiał tam tego samego Damazego Czorguta z serialu „Zaklęty dwór”, tyle, że się inaczej nazywał. No i nie chodziło o reformę rolną, ale o likwidację wampirzycy, którą grała Bielska, żona starszego Grabowskiego. Z tymi krakowskimi aktorami to było dosyć dziwnie powiem Wam, bo z lat mego ubożuchnego dzieciństwa zapamiętałem jeszcze rzeczy następujące: oto TV puszcza przed południem, w paśmie dla dzieci teoretycznie, benefis tego Grabowskiego organizowany rzecz oczywista przez Jasińskiego. Benefis na okoliczność czterdziestolecia urodzin pana Mikołaja. No, a było to parę lat temu. Poza tym, w tym samym paśmie, mniej więcej o 11 przed południem wyemitowano, i to dwa razy, jakąś sztukę historyczną, graną w plenerach, w której można było oglądać Peszka przebranego w biały płaszcz i zbroję, jak lata za jakąś dziewczyną i prawi jej komplementy. Grał ów Peszek wówczas wielkiego mistrza zakonu Calatravy, opętanego seksem. Było to, nie powiem, dziwne i mało prawdopodobne, zważywszy, że rzecz działa się głównie na łące, a pani co była przyczyną obsesji Peszka zachowywała się, jakby była z drewna. No, ale jak powiadam, takie to były czasy. Nie chcę się tutaj upierać, że sprawy te miały związek z pustką, jaka zapanowała w ramówce po ogłoszeniu stanu wojennego i parę lat później, ale chyba coś musi być na rzeczy. Kiedy się bowiem sprawy uspokoiły zamiast Peszka w zbroi zaczęli w tym samym czasie pokazywać rysunkowy film do nauki angielskiego pod tytułem „Mazzy”. Rzecz o takim włochatym kosmicie, który szuka przygód na Ziemi. Mnie ten film rozwalał całkowicie i nie mogłem nań patrzeć. Przez to właśnie nie nauczyłem się porządnie żadnego języka.

W tym samym czasie, nie wiem czy to pamiętacie, drugą łatwo dostępną rozrywką, były tak zwane przyjęcia towaru w kiosku Ruchu. U nas były dwa kioski, jeden na peronie, trochę słabszy i drugi w budynku dworca, dużo lepszy i większy. Tak nam się zdawało, choć przecież towar przywozili do nich ten sam. Dziś ludzie mogą nie zrozumieć czym było w życiu dziesięciolatka takie przyjęcie towaru. A to było wydarzenie rangi wręcz mistycznej. Ludzie latali po ulicy i wołali: towar do kiosku przywieźli, towar przywieźli. I wtedy co przytomniejsi ojcowie zamykali się na klucz w jakiejś komórce czy pokoiku, wraz z wszystkimi rodzinnymi zasobami i tam usiłowali przeczekać i ocalić pieniądze. Ci, którzy akurat byli w pracy mieli najgorzej, bo ich żony i dzieci biegły z wyrwanym z ojcowej kieszeni groszem na dworzec i tam kupowały najprzeróżniejsze śmieci, które akurat znalazły się w dostawie. I ja pamiętam kilka bardzo spektakularnych wydarzeń typu „przyjęcie towaru”. W jednej bowiem partii znalazł się drugi numer magazynu „Relax”, który naznaczył mnie na całe życie, w jeszcze jednej książka krakowskiego tropiciela zagadek historii niejakiego Łątki, zatytułowana „Oskarżam arcyksięcia Rudolfa”. Książka idiotyczna i napisana tak, jakby autor uparł się, by udowodnić czytelnikowi, że nie rozumie słowa logika. No a w ostatniej zapamiętanej przeze mnie dostawie znajdowała się książka Arkadego Fiedlera pod tytułem „Piękna, straszna Amazonia”. Ja tej książki pod żadnym pozorem nie powinienem był czytać w owym czasie kiedy byłem małym chłopcem, ale ją jednak przeczytałem. W dodatku za namową rodziców, którzy uważali, że gdzie jak gdzie, ale w książkach podróżniczych znajdować się muszą same budujące treści. No więc w tej książce treści budujących nie było wcale, znajdowało się tam za to kilka horrendalnych opisów różnych obyczajowych ekscesów. Ja ich tu teraz nie będę cytował, ale to dzięki Fiedlerowi dowiedziałem się skąd się biorą dzieci i w ogóle jak to tam jest z tym prawdziwym życiem. No, a wszystko do tego podane było w sosie egzotycznym. Przeczytałem tę książkę może ze dwa razy w dzieciństwie, a potem sięgnąłem po nią raz jeszcze, jako człowiek dorosły. I wtedy dopiero zrozumiałem na czym polega metoda zastosowana przez Arkadego Fiedlera. Otóż najpopularniejszy pisarz-podróżnik PRL przyjeżdżał do jakiegoś odległego od Polski kraju z misją, którą wyznaczały mu władze. Do tej Amazonii pojechał, by łowić motyle dla poznańskich szkół, tak tam było napisane, ale po co on w rzeczywistości się tam znalazł, tego nie wiem. W każdym razie na zdjęciu w książce widać go było z siatką na te motyle. Z treści książki wynikało, że on się, wraz z tym kolegą co mu wtedy towarzyszył, nie oddalał zbytnio od hotelu, ot tyle, żeby zobaczyć jakieś krzaki i trochę wody. Zainteresowania pana Arkadego skupiały się głównie na ludziach, a szczególnie na kobietach, które fotografował i fotografie te umieszczał później w książkach. No i to właściwie tyle, cała epopeja podróżnicza. Myślę, że barwniejszą i bardziej dynamiczną opowieść można by było stworzyć na poczekaniu o tych przyjęciach towaru do naszego kiosku. No, ale na razie się tym nie zajmę.

Przeczytałem później także inne książki Arkadego Fiedlera i one naznaczone były tym samym piętnem urzędniczej egzotyki. Zdjęcia zaś w niektórych wyglądały jak podrasowane pędzelkiem monidła, nie wiem dlaczego. Może autor uznał, że za mocno się postarzał i trzeba to jakoś ukryć. Na wielu z tych zdjęć, szczególnie tych, pochodzących z krajów komunistycznych, widać autora w towarzystwie miejscowych tajniaków. Ja zapamiętałem taką fotografię pochodzącą z książki o Wietnamie. Wielki Fiedler, obuty w sandały z krytym noskiem i dwóch malutkich, żółtych ubeków, po obydwu jego stronach.

Dziś z tego co słyszałem urządza się jakieś konkursy im. Arkadego Fiedlera, które firmuje Cejrowski, podróżnik prawie tak samo autentyczny jak pan Arkady, tyle, że dotknięty jeszcze dodatkowo dysleksją.

Piszę dziś o tym wszystkim, bo chcę, żebyśmy zobaczyli jak głęboko nieautentyczny był tamten świat i jak biedny. Piszę to także po to, by wybić ludziom z głowy różne peerelowskie nostalgie, związane z szynką, której nie było, a nie było w sposób szczególny tej krakowskiej, w puszce. Piszę to także po to, byśmy się tu wszyscy zorientowali, że przenoszenie tej peerelowskiej fikcji do czasów obecnych to mania z elementami schizofrenii. W roli Fiedlera występuje dziś Cejrowski, a w roli Łątki dałoby się obsadzić kilku przynajmniej tropicieli zagadek historii. Wszystko to razem jest udawane i nędzne, albowiem ma jedynie funkcję dekoracyjną, a nie misyjną. Za komuny można było udawać, że się podróżuje do egzotycznych krajów po motyle, które służyć będą temu, by edukować dzieci. Dziś motywacja ta schodzi na plan dalszy, dziś chodzi o emocje i przygodę. I autorom wydaje się, że to jest właściwie spozycjonowana misja. Niestety nie jest, bo prawdziwi podróżnicy, których próbują naśladować nasi, byli po prostu agentami swoich rządów wysyłanymi gdzieś daleko, by zbadać jakie są możliwości ograbienia krajowców ze wszystkiego. Polacy nie mogą napisać, przez wzgląd na ów fakt, niczego autentycznego z zakresu tak zwanej egzotyki, a to z tego względu, że nikt ważny z nimi nie rozmawia i nie mają oni dostępu do informacji istotnych. To już Fiedler miał lepiej, bo znał wietnamskich tajniaków. Jest oczywiście sposób na to, by ten cały segment literatury, jakże atrakcyjny rynkowo, podrasować i nadać mu prawdziwy walor. Trzeba by się zająć opisywaniem działalności misji katolickich w miejscach odległych i niebezpiecznych. Prawdziwym opisywaniem, a nie opisywaniem impresyjno-obyczajowym. Być może takie rzeczy są podejmowane, ale ja nic o tym nie wiem. Konkluzja niniejszego tekstu, podobnie jak konkluzja innych moich tekstów brzmi: nie oglądajmy się za siebie i nie naśladujmy głupio wzorów, których nie rozumiemy. Przed nami przyszłość i trzeba ją niestety budować codziennie na nowo. Szynka krakowska jest póki co w sklepach. A jak Pan Bóg pozwoli, wkrótce będziemy mieli lepsze komiksy niż magazyn „Relax”. Na razie zapraszam na stronę www.coryllus.pl gdzie sprzedajemy najnowszy numer „Szkoły nawigatorów”. Zapraszam również do sklepu „FOTO MAG” przy stacji metra Stokłosy w Warszawie.  

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura