coryllus coryllus
4347
BLOG

Rzecznik prasowy licznych, tajnych organizacji

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 32

 Od dłuższego czasu mam ochotę napisać jakiś kawał porządnej beletrystyki, no ale beletrystyka sprzedaje się w naszym targecie marnie, więc się powstrzymuję. Baśnie czyli publicystyka historyczna są po prostu ważniejsze i lepiej odbierane. No, ale mam takie chętki i cóż poradzić. Wielokrotnie już pisałem o tym, że nie ma w Polsce tendencji takiej, by pisać książki i opowiadania o ludziach, tak po prostu. Nie ma na to koniunktury, bo wszystko jest polityką, albo w najlepszym razie polityczną i religijną propagandą. Jak z tą muzyką ludową, którą koniecznie trzeba przerobić na satanizm, bo inaczej w ogóle nie można jej dopuścić na rynek. Ma ów sposób lansowania sztuki konsekwencje poważne, nazwijmy je wychowawczymi. Ludzie nie są ciekawi siebie, nie mają ochoty odnajdywać siebie w historiach innych ludzi. No, ale może nigdy nic takiego nie istniało, a cała tak zwana proza od samego początku była jedynie propagandą różnych organizacji wymierzoną w inne organizacje. Skłaniam się coraz bardziej do takiego pojmowania tych spraw, więc pewnie z mojej beletrystyki nic nie wyjdzie. No, ale skoro tak, to może dziś opowiem Wam pewną, absolutnie wstrząsającą historię. Oto ona.

Poznałem kiedyś pewną ciężko doświadczoną i niezwykle sympatyczną panią. W czasie kiedy z nią rozmawiałem miała już swoje lata, dorosłe dzieci, emeryturę, ale miała też jeszcze plany życiowe i próbowała się nie nudzić. Ja z nią rozmawiałem ponieważ zajmowała się pewnym szczególnym hobby, które w sam raz nadawało się do opisania go w kolorowych miesięcznikach i tygodnikach. Pani owa, była nauczycielka, całe życie pracująca z dziećmi dotkniętymi różnymi dysfunkcjami, opowiadała o swojej pasji niesłychanie ciekawie. Siedzieliśmy sobie na werandzie przed jej domem, ja zadawałem pytania i nagrywałem, a ona odpowiadała z uśmiechem. W tle śpiewały ptaki. Dostałem do tego kawę i jakieś ciastka, a nasza rozmowa, która trwała już i tak długo przeszła niespodziewanie na dzieci. Miła pani zaczęła mi opowiadać o swoich córkach, które bardzo dobrze poradziły sobie w życiu, jedna została tłumaczem, a druga wyjechała do USA. Z tą drugą córką było mniej więcej tak, że sąsiadami miłej pani byli dziadkowie takiego chłopca, który mieszkał w Ameryce, bo wyemigrował z rodzicami jakiś czas temu. No i rozmówczyni moja, patrząc na niego kiedyś przez płot poprosiła swoją młodszą córkę, żeby poszła tam i o coś go spytała. No i ta dziewczyna, nudząca się troszkę latem, rzeczywiście poszła. I wyobraźcie sobie, że to wystarczyło. Od słowa, do słowa skończyło się na ślubie i wyjeździe za ocean. Kiedy ona mi to opowiadała, nawet przez moment nie pozwoliła sobie na okazanie jakiejkolwiek oznaki triumfu, choć miała wyraźną ochotę. Uśmiechała się tylko, bo to przecież była jej zasługa, jej intuicja i jej plan, zrealizowany błyskawicznie, przy minimalnym zaangażowaniu. Dźwignia sukcesu po prostu. Ja się uporczywie starałem trzymać tematu, który miał być tematem reportażu o tej pani, ale szło mi kiepsko. Okazało się, że miła pani ma również syna. Kiedy o nim wspomniała oczy jej od razu zaszkliły się łzami. To jest dość niebezpieczny moment, kiedy ludzie koniecznie chcą opowiadać o swoim życiu, ale czasami nie ma po prostu wyjścia i trzeba tego wysłuchać. No i ja, słuchając tego, bardzo intensywnego i głośnego śpiewu ptaków postanowiłem, że przebrnę przez tę historię. Okazało się, że moja rozmówczyni miała męża, ale wyjątkowo nieudanego. Był to typ bawidamka i kobieciarza, całkowicie niezainteresowany wspólnym budowaniem szczęścia w M3. Ofiarą postępków i zdrad tego pana, był właśnie ów syn, tak mi opowiadała. On się nie potrafił zupełnie odnaleźć w tej skomplikowanej domowej sytuacji. Ojciec chciał go wychowywać po swojemu, a matka po swojemu, dzieciak był inteligentny, a nawet bardzo inteligentny, co zawsze się w takich razach mści i źle kończy. Każdy bowiem bystrzak, próbuje w konflikcie rodziców ugrać coś dla siebie, a tam w ogóle nie ma na to miejsca i trzeba w takiej sytuacji po prostu uciekać jak najdalej nie oglądając się za siebie. On nie uciekł. Jeździł z ojcem na ryby, gdzie byli inni mężczyźni, a także zaprzyjaźnione z nimi kobiety. Nie było tam matki, co oczywiste. Matki, która chciała dla niego jak najlepiej o czym mi właśnie opowiadała.

Potem, kiedy chłopak był starszy, a nauka przestała mu sprawiać jakiekolwiek kłopoty, taki był bystry, poznał się z miejscowymi ćpunami, no i popłynął. Miła pani opowiadając mi o tym w szczegółach, których tu nie przytaczam, wstała i z używając groteskowych nieco gestów, płakała i tłumaczyła mi jak powinno się postępować z dziećmi, które zawiodły zaufanie rodziców. Tłumaczyła mi, że nie wolno mieć dla tych dzieci, ani krzty litości, nie wolno im ufać, nie wolno przyjmować w domu, bo to tak, jakby się samego szatana gościło pod swoim dachem. Mówiła też, że serce oczywiście pęka i krwawi, że można od tego umrzeć, ale nie wolno się złamać, bo wtedy koniec. Po prostu koniec. To dziecko umrze, a być może pociągnie za sobą także kogoś jeszcze. I ja byłem tak przejęty tym opowiadaniem, że zasugerowałem jej możliwość napisania jeszcze jednego materiału o jej dramatycznej walce i życiu. Uspokoiła się wyraźnie. Ja zaś pomyślałem, że to jest jedyna osoba, jaką udało mi się poznać, która nie boi się konsekwencji i nie boi się czynów. Po prostu coś niesamowitego. Któż inny tak wyraźnie i be ogródek postawiłby sprawę? Znałem kilka rodzin, w których dzieciak stoczył się w narkotyki i ludzie ci, bez względu na to kim byli kryli się z tym i to swoje dziecko tłumaczyli, albo ukrywali jego postępki, stając zawsze po jego stronie. Tutaj zaś miałem do czynienia z matką świadomą zagrożeń i matką triumfującą.

Na koniec powiedziała mi, że teraz już jest lepiej z tym jej dzieckiem, nie skończył co prawda studiów, nie znalazł sobie dobrej pracy, ale załapał się gdzieś na Pomorzu do firmy przewozowej i jeździ TIR-ami. Wyciszył się, wyleczył, szef go chwali. Wiele z niego nie będzie – klarowała mi, ale dobre chociaż i to.

Pogadaliśmy jeszcze chwilę o głupstwach, żeby minął nam ten dziwny, pełen silnych i wcale nie manifestujących się pięknie emocji i zacząłem się pakować. Umówiliśmy się na dzień następny, mieliśmy dokończyć tę rozmowę o tych ponurych sprawach. Kiedy już wstawałem, miła pani, odwróciła się niespodziewanie i wyłączyła stojący z tyłu, na tej werandzie, zasłonięty kawałkiem deski, stary magnetofon „Grundig”. Śpiew ptaków, który towarzyszył nam przez cały czas rozmowy natychmiast ucichł, a ona uśmiechnęła się do mnie w ten sam lekko triumfalny sposób, jak w chwili kiedy opowiadała mi o swojej córce, która wyjechała do Ameryki.

Następnego dnia, kiedy już się szykowałem do tego, by jechać do niej znowu, zadzwonił telefon. To była jej starsza córka, cała zapłakana. Ledwo mogła wydusić z siebie słowo. Próbowała mi coś wytłumaczyć, ale trwało to bardzo długo, a ja nie potrafiłem zrozumieć o co chodzi. W końcu się zorientowałem. Ten syn, wcale nie pracował na Pomorzu, ani nie jeździł TIR-m. Okazało się, że nikt nie wiedział gdzie on jest, ani matka, ani ojciec, ani nikt z rodziny. I teraz właśnie, poprzez ambasadę, rodzina dostała wiadomość, ze znaleźli go martwego gdzieś w Grecji, leżał na ławce, po przedawkowaniu jakiegoś świństwa.

Trudno powiedzieć, bym jedynie wysłuchał tej historii, byłem bowiem po trosze jej uczestnikiem. Minęło wiele lat, a ja nie potrafię zapomnieć o tej dziwnej kobiecie, która oszukiwała się w tak perfidny i straszliwy sposób.

Historia ta powróciła do mnie wczoraj, jako paralela,( a może parabola?) sytuacji o wiele bardziej banalnej, trywialnej, prostej i czytelnej. Oto Sowiniec, zaprezentował wczoraj całą paletę swoich, jakże świeżych wzruszeń. Umarł właśnie pan, który był autorem pieśni pod tytułem „Armia Krajowa” i Sowiniec postanowił zapoznać nas z tą pieśnią, a także uznać ją za najpiękniejszą pieśń o Armii Krajowej jaka kiedykolwiek powstała. Opowiedział o tym, jak to w USA w roku 1988, siedział przy ognisku z różnymi opozycjonistami, a Jarosław Kurski, uderzał w struny gitary i pieśń owa płynęła pod niebo. A czoło miał przy tym Kurski Jarosław chmurne. Potem opowiedział nam jeszcze Sowiniec o tym, jak w czasie słynnego, odbywającego się w tymże samym roku 1988 przeniesienia szczątków Jana Piwnika 'Ponurego” na Wykus, szedł w kondukcie na samym czele, w mundurze harcerskim, albowiem reprezentował wówczas jakąś tajną organizację harcerską. Był jej rzecznikiem. Rozumiem, że rzecznikiem prasowym? O to chodzi prawda? Jak pamiętamy Sowiniec był także rzecznikiem prasowym pułkownika Kuklińskiego, a nie wiadomo jakie jeszcze inne tajnych i jawnych organizacji wspiera swym ramieniem i umysłem.

Pochwalił się też Sowiniec, że widać go w słynnym, ale niedostępnym niestety na YT filmie pod tytułem „Ostatnia droga komendanta Ponurego”. Ponoć idzie tam przed trumną, wyprostowany i dumny, tak jak to się należy, jak powinien iść każdy polski harcerz, niepodległościowiec, w takiej właśnie chwili. Jak oglądałem ten film, byłem dzieckiem i w głowie mi nie postało, że w kondukcie jest jakiś Sowiniec. No i proszę na co mi dziś przyszło....

Pod tekstem, o którym piszę jest straszliwa zupełnie dyskusja Sowińca z blogerką o nicku Daani. Trudno powiedzieć, żeby była to dyskusja demaskatorska, bo Sowińca się takie wyrazy nie imają, po prostu. On jest jak ten magnetofon Grundig ukryty za deską, z którego płynie śpiew ptaków, mający umilić rozmowę i nadać jej głębię, autentyzm oraz uczynić jeszcze bardziej prawdziwą. I myślę, sobie, nie nikt z nas nie ma z Sowińcem szans, prawda nigdy nie wyjdzie na jaw, bo żadna ambasada do nas nie zadzwoni i nie powie jak było. Możemy tylko liczyć na to, że elektrownia wyłączy prąd, a to zdarza się ostatnio coraz rzadziej. Oto link:

 

http://bukojer.salon24.pl/594775,odszedl-autor-najpiekniejszego-wiersza-o-armii-krajowej

 

Wszystkich zaś zapraszam na stronę www.coryllus.pl

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka