coryllus coryllus
6062
BLOG

Charlie syn Wójcika

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 77

 Mamy tu blisko dwie szkoły, jedną wiejską, do której chodzi moje starsze dziecko i drugą osiedlową, nowoczesną, położoną przy ogromnym osiedlu domków jednorodzinnych, o których krążą różne legendy, takie na przykład, że mieszka tam Małgorzata Foremniak. Ja nie wiem czy to prawda, ale ludzie tak gadają.

W tej wiejskiej szkole było bardzo sympatycznie dopóki ludzie nie dowiedzieli się, że to jest właśnie mała wiejska szkoła i dzieci, wszystkie klasy, zaczynają tam zajęcia na rano. Z roku na rok dzieci przybywało i w tym roku w szkole tej rozpoczęło naukę 483 uczniów. Miało tam rozpocząć swoją szkolną przygodę również moje młodsze dziecko, ale nie rozpoczęło. Okazało się bowiem, że trzy razy w tygodniu miałoby mieć zajęcia na 12.40, a dwa razy na 7.30 rano. Ja musiałbym więc odwozić oboje na różne godziny i z mojego harmonogramu prac zostałby wióry. Przenieśliśmy więc nasze dziecko do innej szkoły. Nie myślcie jednak, że do tej osiedlowej, jeszcze nie zwariowaliśmy. Mała chodzi do szkoły po drugiej stronie miasta, bo tam pracuje moja żona i po prostu jeżdżą sobie tam razem każdego ranka we dwie. Prawie każdego, bo kilka razy jej zajęcia zaczynają się później. A to z tego względu, że jedna ze szkół w mieście, które dziś liczy już ponad 40 tysięcy mieszkańców, a za dwa lata pewnie przerośnie Pruszków i Skierniewice, jest w remoncie. No i dzieci z tej szkoły też chodzą tam gdzie moja córka. Zrobił się tłok, ale i tak jest tam mniej uczniów niż w naszej wiejskiej szkole. O ile pamiętam o jakąś setkę mniej.

No, ale dlaczego ja nie zdecydowałem się posłać dziecka do tej osiedlowej szkoły, co jest tu za krzakami z drugiej strony ulicy? Z powodu anegdotki, którą usłyszałem. Do szkoły tej chodzą dzieci z osiedla, czyli dzieci ludzi bliskich duchowo i mentalnie Foremniakowej i dzieci ze wsi, które dawniej chodziły do małej szkółki, teraz pustej i wystawionej na sprzedaż. Niby wszystko jest dobrze i normalnie, ale co jakiś czas do naszych uszu dochodzą odgłosy awantury pomiędzy kadrą, dyrekcją tej szkoły, a tymi rodzicami. Chodzi oczywiście o rodziców z osiedla. Mają oni idiotyczny zwyczaj ingerowania w kompetencje nauczycieli, bo ci jak wiemy z mediów nie dość, że są głupi to jeszcze mają szereg całkowicie niezasłużonych przywilejów, których inni, ciężko pracujący ludzie zostali pozbawieni. No więc rodzice z osiedla wiedzą lepiej. Ponoć teraz wymyślili, że dobrze byłoby utworzyć z tych wiejskich dzieci specjalny oddział, żeby ich nie mieszać z tymi dziećmi z osiedla, bo właściwie po co. Ja rozumiem te tendencję, bo sam kiedyś chodziłem do takiej klasy utworzonej z dzieci wiejskich, dzieci słabszych, takich, które miały daleko do szkoły i musiały iść przez bagna. A do tego większość z nich przeszła wszawicę. Wiem więc doskonale jak to jest i motywacja rodziców z osiedla, którzy przecież chcieli dla swoich dzieci jak najlepiej jest dla mnie całkowicie zrozumiała.

Najciekawsze jest jednak to co wydarzyło się kiedy oni przyszli z tą propozycją do nauczycieli. Jedna z pań zaproponowała, z ironią rzecz jasna, żeby tym wiejskim dzieciom, co mają chodzić do oddzielnej klasy, naszyć na ubrania takie specjalne znaczki, żeby one się jeszcze bardziej odróżniały od reszty. I wyobraźcie sobie, że większość tych rodziców aż podskoczyła z radości, że ktoś prócz nich jeszcze wpadł na ten sam pomysł, a w dodatku wyartykułował go głośno i dzięki temu oni już nie muszą się wstydzić sami przed sobą, że coś takiego przychodzi im na myśl, kiedy rozmawiają wieczorem po powrocie z pracy.

Nie wiem jak ta sytuacja się rozwinie, bo nie jestem wcale pewien, że pomysł upadnie, ale na wszelki wypadek zdecydowałem, że moje dziecko nie będzie tam chodzić. Nie wiadomo co mu do ubrania przyczepią, jest przecież ze wsi, a nie z osiedla. To co z tego, że z innej, ze wsi za krzakami, wieś to wieś, nie ma różnicy.

Historia ta łączy się w mojej głowie z przeczytaną ostatnio historią znanego kabareciarza Michała Wójcika. Ten Michał jest jednym z trzech członków kabaretu Ani Mru Mru z Lublina. To jest wiecie, ten najśmieszniejszy, chudy, wysoki, z talentem mimicznym. On nie ma wcale lekko w życiu, bo sława i popularność to jest w istocie kamień młyński, którzy trzeba za sobą ciągnąć. Ten Wójcik przekonał się o tym na własnej skórze i to aż trzy razy. Ma on bowiem kłopot, z którym często borykają się byli już uczniowie klas złożonych z wiejskich dzieci ze specjalnym znaczkiem przyszytym do fartuszka. Kiedy mimo wszystko, mimo tego sklasyfikowania do odpowiedniej grupy, mimo znaczka na plecach, osiągają oni jakiś sukces, oszałamia on ich na tyle, że tracą kontakt z rzeczywistością. No i Michał Wójcik taki kontakt stracił. Najpierw się ożenił, potem znalazł sobie jakąś fankę tak nieco mimo tej żony i miał z ta fanką kolejne dziecko, a kiedy w przerwach pomiędzy tymi występami zorientował się, że coś tu nie sztymuje i ta żona nie jest jednak podobna do fanki, a dziecko od tej ostatniej chodzi nie do tej szkoły co on myślał, że chodzi, postanowił ratować się w typowy dla osób pogubionych i słabych sposób. Poszukał sobie kolejnej narzeczonej. Takiej, która obiecała, że wszystko ustawi na właściwych poziomach, dołączy do tego korbkę i jak się tą korbką zakręci to wszystko zagra jak trzeba. To było takie gadanie jedynie, bo coś tam zagrało, ale te dwie wcześniejsze poleciały do sądu i wydębiły od Wójcika alimenty do końca życia. Na jedno dziecko przynajmniej ma tak zasądzone. No, a teraz sami pomyślcie ile on jeszcze lat może się tak wygłupiać, zanim zrobi się zwyczajnie stary. I co potem? Będzie śpiewał piosenki przy wtórze gitary? Zatrudni się w telewizji Trwam jak Rosiewicz albo Gang Marcela? Nie sądzę. No więc przyszłość rysuje się przed nim raczej ponura. Tym czarniejsza jest ta przyszłość im więcej nowa partnerka Wójcika wnosi w jego życie tego co tabloidy nazywają światłem. Oto mają teraz razem nowe dziecko, a może będą dopiero mieli, już nie pamiętam. W każdym razie dziecko to z woli owej niosącej światło pani ma mieć czy też już ma na imię Charlie. Czyli po polsku Czarli. A jak ktoś jest ze wsi a nie z osiedla to może sobie pod nosem mruknąć – Karolek. Mamy więc proszę Państwa człowieka, który zarabia na życie swoim ciałem i mimiką, a istotą owego zarobku jest permanentna ironia i szyderstwo ze świata całego. To właśnie ta postawa powoduje, że Wójcik samym swoim pojawieniem się wywołuje śmiech, ów śmiech daje mu także niebezpieczne złudzenie, że jest już bezpieczny i że tak będzie zawsze. No, ale jest ten Charlie. To nic, powie ktoś, to drobiazg. Otóż nie, już o tym kiedyś pisaliśmy. To jest cios w splot słoneczny, albowiem Wójcik i jego kolega drugi Wójcik, a także ten trzeci gruby, nie dają występów dla publiczności z osiedla. Ta publiczność nimi gardzi i większość z nich nawet nie myśli o tym, że mogłaby iść na występ kabaretu Ani Mru Mru, takie złudzenia mógł kiedyś roztaczać przed Wójcikami Bałtroczyk, ale gdzie on dzisiaj jest? Pewnie w jakiejś komisji wojewódzkiej dzielącej granty na działalność kulturalną, albo w gorszym jeszcze piekle. Wójciki występują dla publiczności ze wsi. Tam zaś nie ma mowy o tym, żeby jakieś dziecko nosiło imię Czarli. I co będzie pomyślcie jak Wójcik wyjdzie z tym dzieckiem na spacer do parku, a ono się zgubi...Wójcik zacznie wołać: Czarli, Czarli, a za chwilę jakaś pani przyniesie mu na rękach psa przybłędę pełnego pcheł i powie: to z pewnością pański piesek proszę pana. A za chwilę doda: a ja pana skądś kojarzę, czy pan nie grał czasem w filmie „Planeta małp”? Wójcik może się nie zdziwi, no bo przecież takie numery to jego zawód, ale jego publiczność zdziwi się z pewnością. Tym bardziej im silniej jego popularność zależeć będzie od portali typu „Pudelek”, a będzie zależeć coraz bardziej, bo jego nowa partnerka nie występuje na scenie, a też chce być sławna i właśnie to zapewniają jej różne „Pudelki”. Innego miejsca, gdzie pani owa mogłaby zaistnieć nie ma.

Ktoś może powiedzieć, że ja się czepiam życia rodzinnego niewinnego człowieka. Nie czepiam się wcale, człowiek ten bowiem uczynił z tego życia towar, a ja udzielam mu tu, mimochodem zupełnie dobrych rad. On ich nie posłucha to pewne. On może co najwyżej wzruszyć ramionami i pomyśleć, żebym się zajął swoimi dziećmi, które muszę wozić do szkoły na drugi koniec miasta, żeby im czegoś ci z osiedla na plecach nie naszyli. No, a on nie musi i nie będzie musiał. On bowiem pośle swoje dziecko do szkoły, w której będzie przynajmniej trzech chłopców o imieniu Czarli, dwie Samanty i ośmiu Denisów. Ciekaw jestem tylko kogo tam oddzielą od reszty i czym go naznaczą, nie ma bowiem czegoś takiego jak wybraństwo bez punktu odniesienia. O tym Pan Wójcik przekona się wkrótce.

A teraz o tym grubym na koniec. To są niezłe jaja, powiem Wam. Kiedy o nim myślę, zawsze chce mi się śmiać. Pamiętacie opowiadanie pod tytułem „Wilkołak” z tomu „Dzieci peerelu”? Niektórzy na pewno pamiętają. Występuje w nim chłopiec, który ma ojca tak strasznego, że ten zlewa mu się w jedno z bohaterami filmów o wilkołakach. Ja tam napisałem, że ten ojciec miał na imię Bernard. A to wcale nie było tak, on miał na imię Waldemar, ale z różnych względów postanowiłem to ukryć. No i ten jego syn mówił o tacie Waldemar Wilkołak. No i teraz wyobraźcie sobie, że ten mały, gruby z kabaretu Ani Mru Mru nazywa się Waldemar Wilkołek. Nieźle, co? No, ale on tam jest chyba jedynym człowiekiem, który zachował jakieś ludzkie odruchy, myślę że on na pewno nie nazwałby dziecka Czarli.

Wszystkich zapraszam na stronę www.coryllus.pl gdzie trwa wielka, wrześniowa promocja Baśni jak niedźwiedź. Tom pierwszy i tom amerykański kosztują w tym miesiącu jedyne 40 złotych plus koszta wysyłki.  

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości