coryllus coryllus
4879
BLOG

Kiedy w końcu zawładnę światem...

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 78

Uwielbiam kiedy dyskusja, jak ta wczorajsza pod tekstem Toyaha, skręca w stronę dobrego wychowania, smaku i jego kwestii, uprzejmości, brutalności i temu podobnych spraw, które składają się na wizerunek człowieka, standardowo zwanego w Polsce inteligentem. Nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem argumentów podawanych przez moich przeciwników opartych na takich podstawach. - Niech pan nie szydzi z Pilipiuka bo panu z tym nie do twarzy – mówią. - Niech pan stara się być bardziej uprzejmy to będzie miał pan więcej czytelników – powtarzają. I ja za każdym razem piszę im, że nie, że jeśli zrezygnuję ze swojej postawy będzie tylko gorzej. Oni jednak dalej klarują mi swoje racje. I jeszcze w domu mam to samo, bo moja żona uważa, że powinienem jednak być łagodniejszy.

Tak się złożyło, że Toyah przypomniał wczoraj swojego kolegę, autora książki „Literackie portrety żołnierzy wyklętych”, który był nauczycielem, ale teraz już nie jest bo więcej mu płacą w magazynie. Napisał tę książkę, którą nikt się nie interesuje i interesować nie będzie, bo umowa zawarta z wydawnictwem jest tak skonstruowana, żeby czasem nie dać autorowi i tej książce odetchnąć. Jest – jak sądzę – tak zrobiona, żeby autor i jego dzieło zdechli gdzieś pod płotem, najlepiej w deszczu i samotności. I wiecie co? Ten facet, którego tak ostro dymają, mówi, że nie czyta książek Toyaha, bo one są zbyt brutalne. On zaś jest łagodny z natury, jak przypuszczam, i rażą go niektóre zagrywki naszego kolegi. Towarzysko ten pan z pewnością wypada świetnie i znakomicie się z nim rozmawia. Myślę, że ma kochającą rodzinę i żyje spokojnie gdzieś tam w Katowicach, czy innym mieście. Tak to przynajmniej wygląda z pozoru. Ja wiem jednak, że gdybym spróbował zastosować ten system i na samym początku zwierzył się z tego mojej żonie, która dziś cały ranek protestowała przeciwko mojej brutalności, ona pierwsza by się wyprowadziła z tego domu, poprzedzając to serią awantur.

Na targach w Katowicach podszedł do mnie jeden z czytelników i powiedział, że już nigdy nie znajdę sobie pracy. Wystarczy bowiem, że potencjalny pracodawca wpisze w googla moje nazwisko i pozamiatane. Ja o tym wiem. Mnie, gdyby nasze plany z jakichś Bogu tylko znanych przyczyn, się załamały, nikt by nie przyjął do pracy w magazynie, ani w ogóle nigdzie. Musielibyśmy po prostu wyemigrować. Popatrzcie więc w jakim komforcie żyje ten skromny i cichy nauczyciel, który napisał książkę „Literackie portrety żołnierzy wyklętych”. Nie wyjdzie mu z książką to idzie pracować do magazynu. A jak będzie jeszcze bardziej uprzejmy i jeszcze grzeczniejszy i jeszcze sympatyczniej się uśmiechnie to może nawet znajdzie jakąś pracę w szkole. Na takich jak ja zawsze będzie patrzył z rezerwą, bo według takich jak on, tacy jak ja są ludźmi, którzy nie rozumieją okoliczności i nie chcą się przystosować. Aha i jeszcze brak im pokory, koniecznej do tego, by znaleźć sobie dobrą pracę.

Pamiętam czasy, kiedy byłem chodzącą pokorą. Poszukiwałem wtedy pracy, bo było nam bardzo ciężko. Ani razu na żadnym pracodawcy moja pokora i mój sympatyczny uśmiech nie zrobiły żadnego wrażenia. Możecie mi wierzyć. Bo tu nie o pokorę idzie, ale poddaństwo. O to czy ktoś gotów jest zatkać uszy, wyrzec się wszystkiego co ważne na czas wykonywania obowiązków służbowych. I ja, przysięgam na co tylko mogę, bardzo się starałem być posłuszny, okazywać zainteresowanie tym co do mnie mówili zwierzchnicy i spełniać wszystkie ich polecenia. No, ale za każdym razem dochodziliśmy do takiego punktu kiedy okazywało się, że to wszystko jednak za mało, że trzeba czegoś więcej, ale ja akurat nie umiem do tej wysoko postawionej poprzeczki doskoczyć. Nie gniewajcie się więc, ale kiedy widzę tych wszystkich uprzejmych ludzi, którzy piszą książki na ważne tematy, a potem idą grzecznie pracować w magazynie, następnie zaś w salonie24 czy gdzie indziej opowiadają co zrobić, żeby zbawić ojczyznę naszą udręczoną, mam ochotę kopać ich w te ugrzecznione tyłki i patrzeć jak próbują zatrzymać na ustach ten swój życzliwy uśmiech.

Najbardziej jednak śmieszą mnie ci, którzy piszą komentarze takie jak te wczorajsze o szyderstwie z innych autorów. To jest moim zdaniem problem bardzo poważny, bo dotyczy on funkcji słowa pisanego, funkcji literatury jak kto woli. Po co Pilipiuk pisze te swoje dyrdymały? Ktoś mnie przekonywał, że on też ma jakieś tam wizje polityczne i one są zbliżone do naszych, a więc nie możemy go postponować. Ależ oczywiście, że możemy, albowiem wizje Pilipuka tracą całkowicie na znaczeniu kiedy idzie on udzielać wywiadu tygodnikowi „Polityka”. Jego wizje polityczne, w otoczce tych słabych dowcipów jakimi są jego książki również nie mają znaczenia. On sam zaś jest wynajętym człowiekiem, który zawraca poważnym ludziom – wydawcom – głowę swoimi książkami. Oni zaś myślą – o żesz, do ku...wy nędzy, znowu on, każcie mu się w coś przebrać, może sprzedaż troszkę skoczy. A ktoś z boku pyta – a może wynajmiemy kogoś innego na jego miejsce? - E tam – mówi szef – ten jest najtańszy i już znany, nie ma sensu szukać nowego.

Czemu służą dziś książki poza oczywiście transferowaniem i dzieleniem budżetów? One służą wdrukowywaniu ważnych memów w świadomość ludzi. Służą multiplikowaniu fałszywych schematów i zawłaszczaniu emocji wchodzących w życie pokoleń. Książka już nie pomaga, nie płynie z niej dowaga, jak się uczyliśmy w szkole dawno temu. Książka w większości to trucizna. Autor zaś jest dodatkiem do niej, w dodatku dodatkiem najbardziej kłopotliwym. Najlepiej dla wydawcy bowiem byłoby gdyby autor był anonimowy, gdyby pisał książki o seksie w egzotycznej scenerii i nie pokazywał się publicznie. Do tego dziś zmierza rynek książki i do tego dojdzie, trzeba tylko poczekać na nieco doskonalsze programy informatyczne, które będą generować literaturę dowolnego typu.

Jak się temu przeciwstawić? A po co się przeciwstawiać? Pisarze, recenzenci, których spotykamy na targach zachowują się jakby żyli w czasach ostatecznych, wiedzą wszystko i cieszą się z tego, że mają pracę w magazynie. Oczywiście jest grupa idiotów, która wierzy w misję taką, jak ją formułuje system i ci piszą książki o dzielnych policjantkach, o strażnikach granicznych, albo o wampirach. I wydaje im się, że eksploatują popularne konwencje. Nie rozumieją, że konwencje te zostały wymyślone w XIX wieku przez Brytyjczyków w większości, po to, by rozgłaszać chwałę imperium.

Zajrzałem wczoraj na stronę wydawnictwa „Fabryka słów”. To jest jedno oszustwo. Jakiś pomarszczony bałwan przykleił sobie papierosa do dolnej wargi i udaje pisarza z charakterem. Jakaś gruba okularnica wydała już kolejny tom przygód dzielnej policjantki Dory Wilk, która jest oczywiście, szczupła, zwinna, piękna i bardzo stanowcza. No i mężczyźni się za nią uganiają. Tak dziś wygląda polska literatura. Jest absolutną fikcją jako całość, a dzieje się tak ponieważ nikt nie wie po co ona miałaby w ogóle istnieć. A skoro nie wiadomo po co miałaby istnieć polska literatura nie wiadomo też po co komu potrzebny jest język polski.

Cóż więc robić? Ja już to kiedyś pisałem – przede wszystkim zrezygnować ze znanych i ogranych konwencji, nie pisać powieści w formułach znanych z epok wcześniejszych, bo to jest droga do katastrofy. Wiem, że nie przekonam autorów, którzy współpracują z wydawnictwami takimi jak „Fabryka słów”, bo oni wiedzą, że osiągnęli sukces, że dostali szansę. Te śmieciowe umowy, przymus łażenia w głupich ciuchach i eksploatowanie fałszywych konwencji uważają oni za zwycięstwo. Kiedy zaś przestaną być potrzebni pójdą pracować do magazynu i też będzie dobrze. Jakoś dociągną do emerytury i śmierci w męczarniach.

Większość czytelników jest, o zgrozo, całkiem tym stanem rzeczy usatysfakcjonowana. Stałem na targach i opowiadałem o tym, że alchemicy w Pradze nie produkowali złota, ale oczyszczali saletrę, przygotowując cesarstwo do wojny. Nikt mi nie wierzył. Naprawdę. Ludzie wolą uwierzyć w możliwość transmutacji metali niż pomyśleć chwilkę i skojarzyć dwa nieodległe w dziejach wydarzenia. O wyciąganiu wniosków nie może być nawet mowy. Dzielna policjantka, wampiry, udawany sarmatyzm i inne oszukane poetyki, tylko to się liczy. Ma to taką samą funkcję jak wywożony dawno temu do Rumunii Biseptol, który sprzedawano tam jako środek antykoncepcyjny, albo gorzej – jak chińska viagra dla polskich impotentów umysłowych.

Przy tym wszystkim jeszcze potrafią znaleźć się ludzie, którzy przychodzą na mój czy Toyaha blog i zastanawiają się co też to będzie za katastrofa, kiedy wreszcie zawładniemy światem. Przez to nasze chamstwo, tę butę i agresję, zastanawiają się jakie to będzie okropne. Spieszę wszystkich uspokoić. Na pewno nie zawładniemy światem. Ja na pewno nie pójdę udzielać wywiadu do „Polityki”, nie napiszę powieści w popularnej konwencji i nie przebiorę się za XVI wiecznego górnika. Możecie być spokojni. Jeśli zaś chodzi o tak zwane realia, to przypominam, że stoisko na dobrych targach kosztuje około 3 tysięcy złotych. Żeby się zwróciło trzeba się naprawdę napracować. Od roku w moim domu trwa remont i nie może się skończyć. Ja sam mam uszkodzony bark, co powoduje, że każdy gwałtowniejszy ruch kończy się bólem po prostu upiornym. Płatności jakie muszę zrealizować w związku z naszymi nowymi wydawnictwami przyprawiają mnie o drgawki. Za chwilę, żeby przeżyć, muszę się brać za pisanie kolejnej książki. Książki, o której nie przeczytacie ani słowa nigdzie poza tym blogiem. Nie martwcie się więc, nie zawładnę światem. Będziecie mieli nadal swojego Pilipiuka, swoją Dorę Wilk, dzieła Terlikowskiego i inne atrakcje. Jedyna zaś frajda, jaką mam z tego wszystkiego polega na tym, że nie muszę się przebierać za nikogo. Wyglądam coraz gorzej, mam coraz mniej włosów, nie mogę na siebie patrzeć na tych nagraniach w YT, ale przebierać się w nic nie muszę. I nie muszę się martwić o pracę w magazynie. Nie muszę, bo jestem zbyt nieuprzejmy, by mnie tam ktoś zatrudnił.

 

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura