coryllus coryllus
4005
BLOG

Zielone dzieci czyli o głębokich źródłach herezji

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 14

Kwestie, które dziś poruszę spinają niejako w jedną całość większą część naszych rozważań, prowadzonych na tym blogu od lat. Potwierdzają też owe kwestie wszystkie nasze przypuszczenia dotyczące źródeł popkultury i herezji, a także potęgi imperium. Zaczynamy.

Wielu z Was z pewnością słyszało o miejscowości Woolpit w środkowe wschodniej Anglii, a niektórzy pewnie też tam byli. Woolpit to małe miasteczko, ale bardzo sławne. Stamtąd pochodzi jedna z najważniejszych legend Brytanii, ta za sprawą której nasza współczesna pop kultura zaludniła się pochodzącymi nie wiadomo skąd istotami o zielonej skórze. Oto w starych kronikach dwóch mnichów, cystersa i augustianina -  Ralpha z Coggeshall Williama z Newburgh pojawia się krótkie, treściwe i pozornie nie znaczące doniesienie o pojawieniu się w Woolpit zielonych dzieci. Sprawa jest stara, prawie tak stara jak smok wawelski i Wanda co nie chciała Niemca. Zielone dzieci bowiem pojawiły się w Woolpit za panowania króla Stefana ostatniego władcy z dynastii normańskiej, władcy, który prowadził wojnę domową o koronę często zmieniając sojusze. Zielone dzieci, nie mają z tym wszystkim związku, a przynajmniej nie ma na ten temat żadnej informacji. Wiemy, że były to tamte odległe czasy, połowa XII wieku. Do wioski Woolpit położonej kilkanaście mil od wybrzeża, przywędrowały od strony wrzosowisk dzieci, ich skóra była zielona, a one same nie potrafiły mówić w żadnym zrozumiałym języku. Mieszkańcy zaopiekowali się nimi i próbowali je karmić, ale dzieci jadły tylko fasolę, nie przyjmowały mięsa, ani jego przetworów. Chłopiec wkrótce zmarł, bo był chorowity, a dziewczyna przeżyła. Wyszła za mąż i mieszkała w Woolpit, ale nie miała dobrej opinii, uważano ją za jędzę. Kiedy dzieci przyswoiły sobie trochę angielskich słów mówiły, że pochodzą z ziemi św. Marcina, pewnego dnia pobiegły do lasu, odłączając się od swojej matki i tak niespodziewanie znalazły się w krainie, o której nigdy nie słyszały, w krainie ludzi o innym kolorze skóry.

Historia ta czekała aż 500 lat na swojego odkrywcę. Została wyciągnięta na światło dziennie w epoce elżbietańskiej i posłużyła kilku autorom do snucia fantastycznych rozważań na temat zielonych dzieci i miejsca skąd przybyły.

Zielone dzieci powracają w triumfie w stuleciu XIX i XX, ale nie chodzi mi teraz wcale o kosmitów, którzy są strywializowaną wersją historii z Woolpit. Chodzi o coś innego. Zanim powiem o co, chciałbym, żebyśmy poznali wyjaśnienia dotyczące zielonych dzieci podawane przez historyków. Najpierw najbardziej banalne: zielone dzieci były niedożywionymi pastuszkami z błądzącymi wokół opactwa Bury St. Edmunds. Teraz inne: były dziećmi flamandzkich tkaczy, z którymi rozprawił się król Henryk II, a ich historia została przez mnichów przeniesiona w czasy wcześniejsze. Kolejne: były przedstawicielami pierwotnej, zaginionej rasy zamieszkującej Wyspę.

Teorie te są w rozmaity sposób modyfikowane, ale nas te modyfikacje nie satysfakcjonują wcale. Nie odkryjemy jak naprawdę było z tymi dziećmi, ale możemy pokusić się o opis okoliczności i czasów kiedy ich historia została zanotowana. Tereny wokół Bury St. Edmunds, poprzez Lincolnshire aż do miasta York to tereny przemysłowe, rządzą tam augustianie i cystersi, jedni zawiadują uprawami, a inni odkrywkami węgla. Mieszka tam także wielu Żydów, a pomiędzy gospodarką zakonów, a gospodarką gmin istnieje stały konflikt. Nie znajduje on żadnego ujścia w czasach kiedy mnisi spisywali historię zielonych dzieci, bo król Henryk II stoi zdecydowanie po stronie swoich żydowskich bankierów i ich przedstawicieli handlowych w terenie. Kupcy angielscy z miast tamtejszych co jakiś czas przeprowadzają prowokacje usiłując oskarżyć Żydów o rytualne mordy, a najsłynniejszym takim przypadkiem jest śmierć św. Wiliama z Norwich, czeladnika garbarskiego, którego Żydzi mieli zamordować w lesie, rozpiąwszy wcześniej biednego chłopca na specjalnym drewnianym rusztowaniu. Historia Wiliama także pochodzi z czasów króla Stefana, co jest dość oczywiste, zważywszy na fakt, że jego następca król Henryk bardzo dbał o to, by żadne nieprzychylne jego osobie informacje nie opuściły Wyspy.

Kulminacją niechęci do Żydów była fala pogromów, która przetoczyła się przez północno-wschodnią, przemysłową Anglię, w pierwszym roku panowania króla Ryszarda Lwie Serce, zaczęło się w Bury St. Edmunds, a skończyło w Yorku, wielkim paleniem skryptów dłużnych schowanych przez żydowskich bankierów w miejscowej katedrze.

Historia Wiliama z Norwich i historia zielonych dzieci pochodzą z tych samych mniej więcej lat, tak to wyjaśniają kroniki. Czy mają one ze sobą jakiś związek? Nie wiem, ale wydarzyły się na tym samym uprzemysłowionym terenie, w obszarze ostrej konkurencji gospodarczej pomiędzy Anglikami, Żydami i Flamandami, pomiędzy synagogą a Kościołem.

Przechodzimy teraz do czasów współczesnych, gdzie za sprawą elżbietańskich autorów sugerujących niebiańskie pochodzenie zielonych dzieci, zamieniły się one w kosmitów.

My jednak nie pójdziemy tą drogą, interesują nas inne interpretacje. Wielu z Was z pewnością wie kim był Herbert Read. Przypomnę jednak jego sylwetkę. Był to pisarz, teoretyk sztuki i anarchista. Nie na tyle jednak głupi, by odrzucić tytuł szlachecki zaproponowany mu przez króla. Każdy kto zajrzał kiedyś do książek Reada, a w Polsce były one drukowane, dobrze wie, jakie to straszliwe nudy i jaka beznadziejna pretensjonalność. Read napisał między innymi przemądrą księgę pod tytułem „Sztuka a przemysł”, gdzie rozwodzi się nad sensem unifikacji przedmiotów użytkowych oraz inną pod tytułem „Sens sztuki”, która jest równie nudna jak poprzednia. Read był teoretykiem i praktykiem edukacji artystycznej w szkołach. To się z pewnością podobało urzędnikom korony i za to go nagrodzono szlachectwem. Read był synem młynarza z Yorshire, z terenów, które w XII i XIII wieku były sercem gospodarczym Anglii, znał historię zielonych dzieci i powtórzył ją w swojej dziwacznej powieści „Zielone dziecko”. Jest to książka ze wszech miar demaskatorska, do tego na wielu poziomach. Można ją czytać po polsku, choć przyjemności z lektury nie będzie zbyt wiele.

Tym mniej, że zamierzam Wam ją streścić.

Rzecz zaczyna się pozorowaną śmiercią dyktatora pewnej południowoamerykańskiej quasi-republiki. Dyktator nazywa się Oliveiro i w rzeczywistości nie umiera, ale przybywa w przebraniu do Europy. Najpierw do Hiszpanii, ponieważ autor – Herbert Read - sugeruje nam, że jest on Hiszpanem. Czyni to nie wiadomo po co, bo w następnej frazie zdradza, że Oliveiro to Anglik, który dawno temu wyjechał z kraju i zrobił wielką karierę za granicą, został dyktatorem dziwnego państwa w Ameryce, państwa pełnego jezuitów i pampasów. Anglik wraca do rodzinnej miejscowości i rodzinnego młyna, gdzieś w hrabstwie Yorkshire. Tam okazuje się, że jego dawny dom stoi w ruinie, a całą produkcję miejscowego zboża farmerzy wożą do nowego młyna, którym zarządza dawny uczeń, byłego dyktatora. Oliveiro bowiem, zanim wyemigrował był nauczycielem w wiejskiej szkole. Jego uczeń właśnie – prosty wiejski chłopak – ożenił się z zielonym dzieckiem, z dziewczyną, która pewnego dnia pojawiła się w rodzinnej miejscowości głównego bohatera wraz ze swoim bratem. Ten – tak jak to mówią stare kroniki – umarł, a jego siostra rozpoczęła normalne życie. Nie było ono wcale tak bardzo normalne, bo w Anglii, jak wiemy nic nie jest normalne. Dziewczyna nie rozumiała jaka jest funkcja kobiety w rodzinie i właściwie cały czas spędzała na kontemplacji oraz wycieczkach w głąb torfowisk i wrzosowisk otaczających miasteczko. Jej mąż czekał aż ona zbliży się do niego, a czas oczekiwania skracał sobie zabawami z kucharką. Kiedy pojawił się nasz bohater – były dyktator Oliveiro, mąż właśnie postanowił, że dosyć czekania, nie chciał jednak zgwałcić swojej żony, był jedynie zaniepokojony, tym, że ona – zielone dziecko, dziewczyna o paznokciach w kolorze skorupek jaj kosa, słabnie coraz bardziej i może umrzeć. Postanowił więc, że przywróci jej siły i chciał zmusić ją do wypicia krwi jagnięcia. Nic nie zmyślam, jeśli ktoś nie wierzy w symboliczną wymowę tej książki to trudno. Scena wygląda tak, główny bohater obserwuje człowieka niosącego na ramieniu martwe jagnię, baranka. Człowiek wchodzi do izby we młynie, gdzie znajduje się przywiązana do krzesła kobieta, mężczyzna przecina arterię baranka i zlewa krew do naczynia, a następnie próbuje nią napoić kobietę. Ona rzecz jasna się broni i wtedy przez okno wchodzi do pokoju główny bohater – były dyktator Oliveiro.

Wszyscy dobrze rozumiemy, że pan ów nie został dyktatorem za zasługi własne, że nie został nim, ponieważ jego przymioty go do tego predestynowały. Jeśli rzecz zinterpretujemy po naszemu, uznać go będziemy musieli za odwołanego z placówki urzędnika korony. No, ale tego Herbert Read nie pisze, on sugeruje coś odwrotnego.

Narracja tej książki zmierza ku rzeczy najistotniejszej czyli ku edukacji poprzez sztukę. Oczywiście Oliveiro ratuje kobietę, potem poznajemy wcześniejsze losy całej trójki, następnie nie rozumiejący niczego młynarz ginie w okolicznościach pozwalających na usprawiedliwienie mordercy, a główny bohater wędruje wraz z zieloną dziewczyną na bagna, gdzie jest staw. Oboje toną w nim ale tuż pod powierzchnią wody otacza ich bańka powietrza i w niej zostają przeniesieni do podziemnego świata, z którego wiele lat wcześniej przybyła dziewczyna. Tam Oliveiro poznaje społeczeństwo idealne, które uczy swoich członków jak wygląda szczęście, uczy ich wspólnej pracy, wspólnej przyjemności, a następnie indywidualnej kontemplacji własnych myśli, co jest frajdą najważniejszą i największym bonusem. Ja tego jeszcze do końca nie przeczytałem, a więc nie wiem jak się rzecz finalizuje.

Możemy jednak wysnuć z tej historii następujące wnioski: większość memów pop kultury pochodzi z Wyspy i są one tam produkowane masowo od czasów elżbietańskich, kiedy to nasz dobry znajomy John Dee odkrył ich praktyczne zastosowanie. Jeśli ktoś uważa, że pojawienie się w kulturze nowych formatów to zasługa przypadku ten po prostu zwariował. Problem świeckiej edukacji nie służącej niczemu poza dyscyplinowaniem poddanych imperium, jest problemem prawie tak samo ważnym jak kwestie memów w pop kulturze i zajmują się nim urzędnicy korony z tytułami szlacheckimi. No i kolejny wniosek - Ameryka Południowa, w obecnym jej kształcie powstała w wyniku starć pomiędzy brytyjskimi a francuskimi agentami wpływu. Na koniec zaś możemy dodać jeszcze, że cała brytyjska pop-kultura, od zielonych dzieci począwszy na Sherlocku Holmesie kończąc sformatowana jest tak, by nie było w niej miejsca dla Żydów i księży.

Jeśli zaś chodzi o osobiste dokonania Reada to wypromował on między innymi takich artystów jak Henry Moore i Barbara Hepworth, artystów, którzy przekształcili przestrzeń publiczną w sposób wielokrotnie naśladowany w krajach od wyspy odległych. Wszystkie stojące w parkach kamienne barbapapy nie podobne do niczego formy, których jedyną rozpoznawalną cechą jest tak zwana „nowoczesność” to dzieło ich i ich naśladowców. Wszystko to zaś wzięło początek w umyśle Herberta Reada, wielkiego brytyjskiego ikonoklasty, anarchisty i szlachcica w jednym.

 

Zapraszam na stronęwww.coryllus.pl, do Sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy, a także na kiermasze IPN, gdzie będę sprzedawał swoją nową Baśń i nowy komiks, odbędą się one 10 i 13 czerwca przy Marszałkowskiej, w dawnym lokalu kawiarni Budapeszt.

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka