coryllus coryllus
5334
BLOG

Buntownik bez powodu

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 85

W roku 1952 rozpoczął się w Polsce tak zwany proces komandorów. Kilku wysokich oficerów marynarki wojennej zostało skazanych na śmierć i straconych, a kilku innych poszło na długie lata do więzienia. Byli to wszystko ludzie biorący udział w walkach z bolszewikami w 1920 roku, albo weterani kampanii wrześniowej. Wielokrotnie bywali na zachodzie i znali swój fach. Aresztowano ich i zamordowano w wyniku prowokacji. W zasadzie trzeba by było prześledzić drogi awansu tych, którzy zajęli ich miejsca, a także kolejnego garnituru wyższych oficerów Marynarki Wojennej, skąd się wzięli, gdzie służyli wcześniej i w ogóle. No, ale to nie jest zadanie dla nas, tylko dla tych co sortują świeczki i ogarki, jak to wdzięcznie ujął wczoraj Toyah. Nas dziś interesować będzie wyłącznie bunt młodzieżowy i muzyka jazzowa, a także rock and roll w jego wczesnej postaci.

Oto u boku jednego ze straconych, komandora porucznika Stanisława Mierzejewskiego, pojawia się postać wielce dla polskiej muzyki rozrywkowej i dla całej polskiej kultury znacząca – Franciszek Walicki. Pochodzi on z Wilna, uczył się u jezuitów, a potem w szkole im. Sułkowskich w Rydzynie, pod Lesznem. Jego okupacyjne losy są prawie tak samo ciekawe jak losy Igora Nerwerlego. Walicki bowiem najpierw trafił do wileńskiego getta wraz ze swoją żoną żydówką, potem się stamtąd sobie tylko znanym sposobem wydostał, a potem razem pojechali do Warszawy, stamtąd zaś do Zakopanego. Tam Franciszka Walickiego przechwycili Niemcy i osadzili go w nieznanym z nazwy obozie pracy na Podhalu. Ja to wszystko ściągam z docenta wiki, żeby nie było....no, ale ta żona...cóż, gdzieś znika, a małżeństwo zostaje w roku 1946 unieważnione. W tym czasie Walicki jest już w MarWoju i tam, jak poucza nas wiki, spotyka Mariana Brandysa. Ja powiem Wam szczerze prędzej bym się w tej marynarce wojennej spodziewał Toyaha, kamiuszka i rolexa razem na jednej wachcie niż Mariana Brandysa. No, ale życie jest nieprzewidywalne. Po procesie komandorów Franciszek Walicki znajduje sobie trochę lżejszą pracę i zostaje zatrudniony w miesięczniku „Przegląd Morski”, współpracuje także z miesięcznikiem „Morze”. Pisze tam recenzje i omówienia różnych wydarzeń kulturalnych, głównie muzycznych. Wkrótce występuje z MarWoju i zatrudnia się w „Głosie Wybrzeża”. Redaguje tam dodatek kulturalny zatytułowany „Dziewiąta fala”. Docent wiki zaś wymienia wśród jego ówczesnych przyjaciół Macieja Słomczyńskiego, Leszka Herdegena, Agnieszkę Osiecką i kilka innych, znanych jedynie lokalnie sław. Tak się składa, że Słomczyński i Herdegen to są ludzie, których nazwiska znajdujemy pod sławnym listem 53, czyli poparciem jakiego krakowskie środowisko literacko artystyczne udzieliło władzy po procesie księży kurii krakowskiej. Dlaczego wiki wymienia akurat ich? Nie mam pojęcia....

I teraz idziemy dalej korzystając z dobrodziejstw docenta wiki. No i dochodzimy do fantastycznie zatytułowanego rozdziału. Nazywa się on: w służbie jazzu i muzyki młodzieżowej. Tego nikt normalny nie wymyśli, na to trzeba wpaść – w służbie jazzu i muzyki młodzieżowej....jasny gwint! Nie wiem czy pamiętacie, ale w latach 1956 i 1957 odbyły się w Polsce dwa festiwale jazzowe. Ja tego rzecz jasna nie pamiętam, nie pamięta tego też Toyah, ale są tacy co dobrze sobie owe festiwale przypominają. Kojarzyły się one z dwoma ludźmi, pierwszym był właśnie Franciszek Walicki, a drugim Leopold Tyrmand. Ten ostatni niedawno porzucił pisanie swojego intymnego dziennika i zajął się – na zlecenie spółdzielni wydawniczej „Czytelnik” - pisaniem swojej największej powieści zatytułowanej „Zły”. W roku 1956 był już sławnym autorem, jeździł samochodem, na który władza dała mu talon, a w Polsce zaczęła się odwilż. Od tego festiwalu jazzowego się zaczęła, a pilotował ją nasz dzisiejszy heroj – Franciszek Walicki.

Nie myślcie sobie, że poprzestał on na jazzie, kiedy Tyrmad wyemigrował, Walicki przerzucił się na rock and roll. W roku 1959 jak podaje wiki zorganizował w Gdańsku, w klubie „Rudy kot” pierwszy rockowy koncert w Polsce. Grał tam zespół Rythm and blues, który znajdował się pod szczególną opieką Franciszka Walickiego. Zespół ten został rozwiązany decyzją odgórną. Starym towarzyszom bardzo się on nie podobał, a podczas koncertów formacji na Śląsku towarzysz Gierek wprost powiedział, że nie chce na swoim terenie wynaturzenia. W czasie koncertów dochodziło do nieprzewidzianych ekscesów, demolowano sale, łamano meble, oburzeni tradycjonaliści źle przyjmowali nowinki promowane przez Walickiego. No, ale ten nie rezygnował. Po likwidacji „Rythm and blues” założył formację Czerwono-Czarni, wiki podaje, że opiekował się nimi do roku 1961, to on wymyślił i puścił w obieg określenie big-beat, które przyjęło się w całej Polsce i dla jednych stało się synonimem jakości dla drugich zaś synonimem zezwierzęcenia. Potem Walicki założył w Sopocie klub Non stop i rozpoczął akcję poszukiwania młodych talentów muzycznych. W 1962 roku założył nowy zespół – Niebiesko-Czarni i zaczął pisać dla nich piosenki. Używał pseudonimu Jacek Grań. Napisał łącznie 45 piosenek dla różnych wykonawców, między innymi Niemena, Ady Rusowicz, Breakoutu. Od 1968 roku współpracował z Tadeuszem Nalepą. W latach siedemdziesiątych wypromował Józefa Skrzeka. Potem organizował różne koncerty dinozaurów. Można by pewnie napisać do Franciszku Walickim dużo dokładniej, ale ja nie jestem przecież specjalistą od rock and rolla, jak Toyah, ja dopiero wczoraj o nim usłyszałem i zajrzałem do wikipedii. Mogę się z Wami jedynie podzielić wrażeniami z lektury, a są one zaskakujące nawet dla mnie. Człowiek, który zaczyna swoją przygodę z tak zwaną kulturą muzyczną w okolicznościach zbliżonych do tego co widać w filmie „Dawno temu na Dzikim Zachodzie”, całkiem w ową kulturę muzyczną wsiąka. Można oczywiście dyskutować od kiedy i na ile było to autentyczne, no ale trzeba wziąć pod uwagę, że pan Walicki ma dziś ponad dziewięćdziesiąt lat, dzięki niemu powstało Muzeum Rock and rolla, napisał niedawno książkę podsumowującą działalność na niwie kultury. Na usta ciśnie się sporo pytań, ale czy zadawanie ich ma sens, skoro człowiek ten przez całe swoje życie tworzył z pasją i kiedy go zabraknie jego nazwisko będzie wymieniane wielokrotnie jako nazwisko tego, bez którego nie byłoby polskiej muzyki rozrywkowej? Sami porównajcie teksty Walickiego z tekstami piosenek z lat dziewięćdziesiątych. Szkoda nawet gadać. Co może wyśpiewać taki Borysewicz? Jakieś wsiowe kawałki szyte nie wiadomo na czyją miarę...

Zwróćcie jednak przy tym uwagę na to, jak łatwo jest manipulować wyobraźnią milionów, w kraju tak wielkim jak Polska. Wystarczy jeden sprawny i dynamiczny oficer marynarki w stopniu porucznika, by ogarnąć całą scenę rock and rolla. Strach pomyśleć co by było gdyby Walickiego skierowano na odcinek literatury....Żaden Prachett nie miałby z nim szans, ani ten drugi co robi satanistyczne komiksy...

Być może niepotrzebnie przypominam Franciszka Walickiego, ale dla mnie jego obecność jest wielkim zaskoczeniem, bo jak wiecie czasów kiedy on rozpoczynał swoją działalność nie pamiętam, sam się muzyką nie interesowałem za mocno, więc mogę chyba dokonywać takich odkryć?

Szydziliśmy już z tego nie raz, ale można jeszcze raz, popatrzcie ile się tu w blogosferze pisze ostatnio o buntach młodzieżowych, o głosie nowego pokolenia, o odświeżaniu wyobraźni, nie tylko muzycznej, ale także politycznej, bo i taka istnieje. A gdzieś tam, w czeluściach korytarzy stoi sobie jakiś skromny pan, w czapce bejsbolowej i nikt nawet nie wie, jaki jest jego stopień służbowy. Nie ma dystynkcji, ani odznak, ma jedynie żar w sercu i głębokie pragnienie, by czynić dobro.

 

Zastanawiam się, czy my tutaj wobec takiego spozycjonowania spraw możemy w ogóle robić to co robimy? Pisać i wydawać te książki, ten kwartalnik, który tu dziś przyjedzie...sam nie wiem. Na żaden sukces nie możemy przecież liczyć. Nie powstanie z tego nigdy żadne muzeum, ani nawet wystawa, wszystko to przepadnie i skazane będzie na zapomnienie. No, ale trudno, nie robimy tego wszystkiego dla przyszłych pokoleń jak Pan Walicki, a dla siebie, tu i teraz i tylko to nas interesuje.

Od dziś rozpoczynamy wysyłkę nowego, niemieckiego numeru Szkoły Nawigatorów. Rozmawiałem wczoraj z mistrzem pługa, który powiedział, że widział jakieś moje nagranie z Braunem. Dyskusja toczyła się wokół polityki państw zaborczych i Grzegorz Braun powiedział, że kogo jak kogo ale cesarza Wilhelma nikt chyba bronił nie będzie. Na co wstałem i rzekłem, że ja go będę bronił I tak też czynię w tym numerzę SN. Napisałem pean na cześć Wilhelma II cesarza Niemiec. Był to sympatyczny człowiek, z dużym poczuciem humoru i wielkim politycznym potencjałem. Postawiono go w sytuacji niezwykle trudnej, musicie bowiem wiedzieć, że Niemcy, nie były tym czym się nam zdawały. W istotnym sensie Niemcy i prące do zjednoczenia Prusy były rynkiem zbytu dla angielskiej stali i angielskich maszyn. Te zaś kupowano na kredyt. Póki ta zależność istniała Niemcy były bezpieczne, nawet po zjednoczeniu. No, ale kiedy Wilhelm chciał zerwać swoje związki z Londynem, kiedy zbudował flotę, zaczęły go spotykać różne dziwne przypadki. Ja nie opisałem jego przygód politycznych, ale artystyczne, czyli współpracę Wilhelma z Wojciechem Kossakiem. Dla przeciwwagi dodałem tekst Józefa Piernikarczyka sprzed wojny jeszcze o tym, jak Brytyjczycy budowali wielki przemysł na Śląsku. Od początku XIX wieku właściwie. Bez tego momentu, bez wiedzy o kupowanej w Anglii technologii nie da się zrozumieć relacji brytyjsko-niemieckich. Zapraszam na stronę www.coryllus.pl oraz do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy, ponoć leżą tam jeszcze egzemplarze pierwszego numeru „Szkoły nawigatorów” których nie można już kupić nigdzie.  

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura