coryllus coryllus
5384
BLOG

Antykwariusze i sutenerzy

coryllus coryllus Kultura Obserwuj notkę 35

Jak wiecie każde pismo ma teraz swój dodatek historyczny. Wszyscy opisują mniej więcej te same wydarzenia, ale dodają do nich zwykle inną pointę. I tak ci co są bohaterami w gazowni, okazują się zdrajcami w Do rzeczy i W sieci. I na odwrót rzecz jasna. Żeby dodatki się lepiej sprzedawały umieszcza się w nich to, co podnosi sprzedaż zawsze czyli seks i przemoc. Obydwie te rzeczy są pożywką dla młodzieńczych, męskich emocji i redaktorzy wykorzystują to z premedytacją. Ja zaś, człowiek już starawy i skłonny raczej do porannych niż do wieczornych spacerów, irytuję się tym troszkę, bo wiem, że to jest po prostu jedna z metod deprawacji. Nie ma zaś nic gorszego niż zdeprawowany, młody mężczyzna. To jest po prostu nie do wytrzymania i nie wiadomo właściwie co z takim zrobić. Gorszy jest tylko zdeprawowany stary dziad, ale na omówienie tego egzemplarza pora przyjdzie kiedy indziej.

Dodatki historyczne do tygodników, z niewiadomych przyczyn zajmują się deprawacją i ogłupianiem. Bo nikt przecież, nie traktuje poważnie tego co oni tam piszą, to jasne, tak jak oczywiste jest to, że więcej się tymi tekstami próbuje ukryć niż ujawnić.

Przypadkiem zupełnie trafiłem na opublikowany w gazowni materiał pod tytułem „Pogrom cór Koryntu”. To jest rzecz zupełnie fantastyczna, bo opisuje wydarzenia roku 1905, które rozegrały się w śródmieściu Warszawy. Oto nagle, pozornie bez przyczyny, do śródmiejskich burdeli wtargnęli w dużej liczbie robotnicy z warszawskich fabryk, głównie Żydzi i zaczęli ciąć nożami dziewczyny, łamać meble, rwać zasłony i dewastować wszystko co się zdewastować dało. Było naprawdę strasznie, bo gniew ludu jest jak wiecie potworny, a ten był w dodatku skierowany ku istotom traktowanym pogardliwie, czyli tym biednym, leniwym dziwkom. Inaczej było z alfonsami, którzy widząc szlachetnych i pięknych w swym gniewie przedstawicieli klasy robotniczej, wyciągnęli rewolwery i zaczęli łupać do nich bez żadnych wstępów. To nieco ochłodziło rewolucyjny zapał, no ale przewaga młodzieży robotniczej była przytłaczająca. Ilu w końcu potrzeba ludzi do kontroli rynku płatnych usług seksualnych w takim mieście jak Warszawa, gdzie jest pełno policji. Kilku byłych stójkowych i jakichś dwóch Żydów. To wszystko. Co innego fabryki, tam się zatrudnia masę ludzi i kiedy ta masa wyjdzie na ulicę w celu bardzo konkretnym robi się groźnie. A robotnicy też są przecież uzbrojeni, nie zapominajmy, że już towarzysz Waryński, dwadzieścia lat przed opisywanymi wypadkami, miał tu warsztat ślusarski, w którym koledzy jego potrafili na poczekaniu wyprodukować browninga.

W centrum stolicy, w roku 1905, przed sławną rewolucją, doszło do prawdziwej masakry. Ofiar nikt nie żałował, choć wielu panów korzystało z ich usług. Na pogrzeby jednak nie przyszli. Ulice wokół Świętokrzyskiej i wokół placu Saskiego były pełne połamanych mebli, porwanych poduszek, krwi i ciał. Co takiego mogło wywołać ten święty gniew robotników zrzeszonych w kółkach socjalistycznych? Gazownia pisze, że są dwie możliwości. Była to zemsta za uprowadzenia młodej żydowskiej dziewczyny do jednego z burdeli, albo prowokacja policyjna zorganizowana po to, by potem odwrócić jej wektor i skierować gniew mieszkańców Warszawy przeciwko Żydom. Do tej pierwszej opcji się nie odniosę, pozwolicie, jeśli zaś chodzi o drugą to mam pytanie – kto miałby wyruszyć na bój z młodzieżą żydowską zatrudnioną w fabrykach i zaopatrzoną w rewolwery z funduszy, co to je Piłsudski zdobył w Japonii? Ci szacowni ojcowie rodzin, co wcześniej zaglądali do burdeli w śródmieściu? Sam nie wiem.

Jest jeszcze jedna odpowiedź, która wydaje mi się właściwa, ale gazownia z charakterystycznym dla siebie wdziękiem unieważnia tę opcję. Oto w roku 1904 władze carskie dały całkowitą swobodę uliczną prostytutkom zarejestrowanym. Co to oznacza? Przypieczętowanie sojuszu pomiędzy alfonsami a policją ujmując rzecz wprost, a także wypchnięcie z rynku innych niż zarejestrowane dziewczyn. Gazownia pisze, że te zarejestrowane dziewczyny miały najcięższe życie, bo jak nie chciały pracować, to ich opiekun po prostu wołał policję i ta nakładała na prostytutkę kary. Rozumiem, że kiedy niezarejestrowana prostytutka nie chciała pracować jej opiekun był bezradny i mógł tylko zapłakać gorzko nad swoją dolą? To nam zdaje się sugeruje redaktor z gazowni.

Opiszmy te wypadki w sposób ujawniający ich istotę. Oto w roku 1904 na rok przed sławną rewolucją, prostytucja w Warszawie wchodzi pod zarząd państwa, czyli w praktyce lokalnej policji. No, ale prostytucja to zjawisko złożone. Już towarzysz Waryński protestował przeciwko wykorzystywaniu seksualnemu robotnic, które po pracy, zmęczone i znudzone oddawały ciało swe jakimś panom, w zamian za pieniądze i różne drobiazgi. Możemy mieć pewność, że jeśli istniały prostytutki zarejestrowane to były w mieście także te drugie, niezarejestrowane. One się tym wzajemnie różniły, że tamte odprowadzały część swoich dochodów do innego budżetu, wrogiego państwu rosyjskiemu, do budżetu organizacji socjalistycznych po prostu. Kiedy zaś okazało się, że tak ważna industria jak nierząd została przez państwo przejęta, gniew ludu pracującego stolicy ujawnił się z taką siłą, że wszyscy współpracujący z policją sutenerzy od razu pożałowali swojej kunktatorskiej, zachowawczej, nierewolucyjnej postawy. Rynek nierządu jest szalenie ważny dla organizacji terrorystycznych i to dziś dobrze widać na przykładzie tego całego państwa islamskiego. Te gwałty nie są przypadkowe bynajmniej. Jest ów rynek tak samo ważny dla terrorystów, jak rynek mikropożyczek jest ważny dla imperiów. Powodów jest kilka, najważniejszy to dochody, które spływają cienkimi strumyczkami i łączą się w wielką rzekę pieniędzy. Drugi to brak kontroli państwa nad jednym i drugim rynkiem. Trzeci zaś wynika z deprawacji, jaką nierząd i mikropożyczki wprowadzają na sporych obszarach. Kiedy car próbował zabrać dziwki żydowskim socjalistom okazało się, że nie można tego zrobić, bez wyprowadzenia na ulice kozaków. No, a kozaków jak raz w Warszawie nie było, bo mieli różne sprawy z Japończykami na dalekim wschodzie. Z mikrokredytami jest podobnie, ale to temat na osobną notkę. Proszę tu macie całość tekstu z gazowni: http://wyborcza.pl/alehistoria/1,144531,17767634,Pogrom_cor_Koryntu.html

Jak mi się to wszystko w tej biednej głowie połączyło z antykwariuszami? To jest proste. Burdele, o których pisze gazownia, położone były w większości w pobliżu ulicy Świętokrzyskiej, tam zaś, jak pamiętacie rozkwitał żydowskich handel antykwaryczny. Po sklepikach prowadzonych przez niepiśmiennych chasydów krążyli polscy profesorowie wyszukują dla siebie różne tak zwane cymelia. Ja mam tu obok kolejną, całkowicie obłąkaną książkę, napisaną przez jednego z nich. Jest to dzieło Jana Michalskiego zatytułowane „55 lat wśród książek”. Powinniście tę książkę wszyscy przeczytać. Ona nie jest tak straszliwie demaskatorska jak książka Estreichera, ale też i Michalski nie jest Estreicherem. To jest dużo mniejszy kaliber człowieka i dużo mniejszy kaliber profesora. On by z całą pewnością niczego nie ukradł. On się jedynie zajmował podpowiadaniem niepiśmiennym antykwariuszom ile mogliby dostać, za tę czy inną rzadką polską książkę, w zamian za to otrzymywał spore rabaty na tak zwane mickiewicziana. Ja może zacytuję fragment prozy profesora, żebyśmy wszyscy dobrze widzieli z kim mamy do czynienia. Oto opis sposobu w jaki Jan Michalski zdobywał cenne książki:

 

Umiałem panować nad sobą i z mojej twarzy lub ruchów żaden antykwariusz nie mógł wyczytać, czy palę się do książki. Przeciwnie, żart w rodzaju: „Co mam dać za te łachy?” - wywoływał lekki protest, ale obniżał skutecznie cenę. Obawiając się nieraz, aby głuptasowi nie przyszło do głowy twierdzić, że to jest rzecz komisowa, jeszcze bez ustalonej ceny, używałem z powodzeniem takiej sztuczki: Brałem parę druczków bezwartościowych, o czym kupiec wiedział i do tego dołączałem rzadkość. Antykwariusz uogólniał, płaciłem drobną kwotę, wyrzucałem do kosza makulaturę, a cenna rzecz powiększała moje zbiory. W ten sposób nabyłem np. Hamleta, arcyrzadki druczek minkowiecki.

 

Albo inny fragment:

 

Kilka razy udawał mi się tego rodzaju chwyt, który musiałem stosować wobec antykwariuszów głupio przemądrzałych i lubiących obdzierać klientów ze skóry. Odkładałem umyślnie dużo książek. Notowałem ze spokojem wysokie ceny, sumowałem i oświadczałem w końcu, że ceny są zbyt wysokie, że nie rozporządzam taką gotówką i rozpoczynałem rozmowę na inny temat. Po pewnym czasie zabierałem się do opuszczania sklepu z góry przewidując co będzie. Rzeczywiście antykwariusz zatrzymywał mnie ze słowami: Jak to, Pan profesor dziś nic nie kupi? - proponował, aby nabyć choć kilka rzeczy. Rybka haczyk połknęła. Wyławiałem rzeczy arcyrzadkie, o które mi właśnie chodziło, potargowaliśmy się trochę i górą nasi! Pamiętam, jaką to sprawiło mi przyjemność, że w ten sposób podszedłem znanego zdziercę, nabywając Słownik Miklosića, dzieło Baudouina de Courtenay O języku staropolskim....

 

O ile Estreicher zdawał sobie przynajmniej sprawę z tego po co istnieje rynek antykwarycznym w Polsce, Rosji i na terenach Austro-Węgier, o tyle Michalski jest w tym zakresie całkowicie niedoinformowany. Zdaje mu się, że Żydzi mówiący jedynie w jidisz, albo posługujący się słabym polskim, traktują serio jakieś polskie cymelia, jakieś mickiewicziana, czy też słowniki staropolskie...Wydaje się ponadto panu profesorowi, że on narzuca antykwariuszom cenę książki. A najśmieszniejsze jest to, że uważa przeniesienie do swoich zbiorów tego czy innego druku za misję, za ratunek dla książki.

Jasne jest, że cały ten rynek księgarski dawał utrzymanie masom bardzo biednych lub trochę lepiej sytuowanych Żydów, istotną jego funkcją było jednak czyszczenie bibliotek i zbiorów prywatnych z rzeczy naprawdę rzadkich, które trafiały na zachód i tam stawały się bynajmniej nie ozdobą kolekcji, ale elementem propagandy historycznej, eksponowanym bądź nie, to już zależało do okoliczności.

Omówimy teraz pokrótce elementy rynku antykwarycznego w Polsce oraz działające na nim mechanizmy. On jest bardzo podobny do rynku usług seksualnych, ale sprawy o pieniądze załatwia się tam dużo dyskretniej, bo też i usługa oferowana przez rynek książki nie jest tak jednoznaczna i oczywista jak w tym pierwszym przypadku. Mamy oto tych Żydów sprzedających książki, którzy ni cholery z tego handlu nie rozumieją, bo też i nie mają rozumieć. Pośród nich jest kilku, którzy zajmują się wybieraniem książek wartościowych, rzadkich i cennych, czyli inkunabułów średniowiecznych, pism politycznych późniejszych i różnych dokumentów potwierdzających własność nieruchomości. To jest clou tego rynku i ono jest ukryte, zasłaniają je ci wszyscy chałaciarze, co handlują śmieciem kupowanym przez profesorów. Do czego ci są potrzebni? Michalski pisze to wprost – do ustalania cen na właściwym poziomie. Żyd antykwariusz nie poradziłby sobie bez polskiego profesora, bo zostałby natychmiast oszukany przez swojego kolegę, który wybrałby z jego książek co by mu się tam podobało pozostawiając go z podręcznikami szkolnymi w większości przedawnionymi. Profesorowie i różni bibliofile są siatką maskującą, która zasłania rzeczy najważniejsze. Oni nie mają pojęcia jaka jest ich istotna funkcja, bo traktują siebie i ten cały uniwersytet bardzo serio i sądzą, że zbiory mickiewiczianów to rzecz dla narodu najważniejsza. Profesorowie mają też jeszcze jedno zadanie, mają usprawiedliwiać patologię rynku książki i swoją powagą zasłonić działania gangów i złodziei. Handlarze nie mogą bowiem czekać, aż ten czy ów egzemplarz trafi do nich sam z siebie, bo klienci tacy jak J.P. Morgan także nie mogą czekać w nieskończoność. Żeby ich zadowolić na rynku potrzebni są złodzieje. Michalski opisuje działanie całego mechanizmu wprost. Sami zobaczcie:

 

Antykwariusz ten wyspecjalizował się w handlu starszymi drukami, przeważnie z dziedziny humanistyki. Wiedział, co posiada i co podsunąć stałym klientom. Lubił z nimi gawędzić, a była to rzeczywiście ówczesna elita. U Rosenweina często wieczorami spotykali się uczeni i zbieracze, omawiali różne sprawy książkowe, obgadywali bliźnich i opowiadali sobie tłuste kawały. Byłem dumny, że uczestniczyłem w tych sui generis najdawniejszym zebraniach bibliofilskich w takim gronie, jak Z. Wolski, Smoleński, Chrzanowski, Korbut, ks. Niedzielski, bibliotekarz seminarium diecezjalnego i kilku innych.

W tych wieczornych pogawędkach przewijały się charakterystyczne szczegóły z obyczajów głośnych naszych bibliofilów i zbieraczy. Utkwiła w mojej pamięci opowieść o Dembowskim, wielkim hulace, który posiadał przedziwny dar wynajdywania arcyrzadkich druków i rękopisów, spieniężanych później w bibliotekach i antykwariatach. Przed wyprawą na łowy Dembowski, odziany w płaszcz z pokaźną ilością głębokich kieszeni, składał wizyty kierownikom bibliotek i antykwariuszom i brał zaliczki na koszty podróży. Zaopatrywał się niczym kramarz wędrowny, w przeróżne towary z myślą o wymianie. Był to kram zaiste przedziwnego nabożeństwa: święte i zgoła nie święte obrazki, dwocjonalia, talie kart, butelki z różnymi nalewkami i markami wina, nabożne książki etc. Z tymi zasobami wyruszał na pozycje z góry upatrzone i zdobywszy przemyślne wiadomości o obyczajach i upodobaniach proboszczów czy przeorów przypuszczał szturm do miejsc, gdzie w zakamarkach pokryte warstwą kurzu spoczywały specjały dla bibliofilów. Albowiem miejscem gdzie się Dembowski przeważnie obławiał były klasztory i kościoły. Rzadziej podobno zaglądał do dworów i dworków szlacheckich, gdyż tam druki stare szły uświęconym obyczajem pod placki, na papiloty lub do innego użytku. Po zbadaniu miejsca i ludzi Dembowski zastosowywał odpowiednią politykę. Modlił się gorąco i ostentacyjnie, leżał podobno nawet krzyżem. Zwróciwszy na siebie uwagę, udawał zacietrzewionego „krajoznawcę”, bigota, po mistrzowsku grał w karty, świadomie przegrywał, dotrzymywał kompanii najwprawniejszym biboszom, sypał anegdotami i kawałami. Te wszechstronne zalety jednały mu serca opiekunów ukrytych skarbów. Białe kruki jako podarunki pamiątkowe lub na zamianę zapełniały sakwy podróżne wędrowca. Obiekty mniejszych rozmiarów, właśnie najrzadsze okazy druczków najstarszych in 8, przy oglądaniu zręcznie umieszczane bywały w zakamarkach płaszcza, gdy zbiegi o pamiątkę lub wymiana nie dochodziła do skutku.

 

W tym malowniczym i ciekawym opisie brakuje nam tylko informacji dotyczących stosunków Dembowskiego z policją.

Nie tacy jak on byli jednak motorami rynku antykwarycznego w Polsce, najsilniejszy napęd bowiem stanowili ludzie z prawdziwych elit, o których Michalski wspomina w swojej książce.

Tacy jak na przykład senator Kazimierz Stronczyński, który pozorem badań naukowych korzystał z prywatnych zbiorów bibliotecznych i archiwów, a następnie z niespotykaną zręcznością, jak pisze nasz profesor, obcinał pieczęcie. Konstanty Świdziński zaś kradł monety z gabinetów numizmatycznych. Michalski opisuje te wyczyny ze swadą, zrozumieniem i dowcipem, nadmienia też, że Stronczyński i Świdziński byli jedynie naśladowcami prawdziwych mistrzów tej sztuki czyli Tadeusza Czackiego, Załuskiego i Lindego. Ci ostatni, informuje nas Michalski, okradali na tak zwanego żywca, bibliotekę klasztoru Jasnogórskiego. Chcieli po prostu powiększyć swoje zbiory, taką mieli pasję do tego, że nie mogli się powstrzymać.

Jeśli ktoś po tym opisie ma wątpliwości po co założono bibliotekę Załuskich tuż przed rozbiorami, może je porzucić. Jeśli ktoś ma ochotę interpretować niezapomnianą frazę z pieśni Jacka Kaczmarskiego zatytułowanej „O krok”, frazę, która brzmi - gromadzą księgi o krok od pożogi, winien to zrobić na nowo. Już wiadomo po co i dlaczego gromadzi się księgi o krok od pożogi. Trzeba nam tylko zapytać kto szacownym bibliofilom podsuwa te pomysły, bo że oni sami na nie wpadają, uwierzyć nie możemy. Mamy w książce dość dowodów na deprawację i idiotyzm tych istot.

Warto było by się kiedyś zastanowić nad sensem odcinania pieczęci od dokumentów przez szacownych profesorów, badaczy historii, musi to być jakaś szczególna misja, której my prostaczkowie nie rozumiemy. I cóż tu rzec? Jeśli jeden czy drugi poważny żydowski antykwariusz widział to co my teraz ujrzeliśmy, nie mógł mieć cienia litości, ani sympatii dla tych istot. Myślę, nawet, że grały w nim uczucia dużo groźniejsze, dochodził bowiem w końcu do wniosku, że zasoby bibliofilskie w takiej Polsce są przecież ograniczone, a kiedy się wyczerpią, co nastąpić musi, profesorowie przestaną być potrzebni. Trzeba będzie coś z nimi zrobić. Może wystrzelać jak tych alfonsów na Próżnej? A może zaproponować im coś innego, jakiś na przykład, panie dzieju, gender?

 

Zapraszam na stronęwww.coryllus.plgdzie można już kupić 7 numer Szkoły nawigatorów, w którym Jacek Drobny rozprawia się z pewnymi naukowymi metodami humanistów, czyni to delikatnie, ale bez litości. Można już także kupić. nowy tom Baśni jak niedźwiedź, zatytułowany „Kredyt i wojna”, zapraszam też do sklepu FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie. Informuję również, że 16 lipca odbędzie się mój wieczór autorski w Bielsku Białej, początek o godzinie 18.00 w lokalu przy ul. Wzgórze 14. Wieczór organizowany jest przez miejscowy Klub Najwyższego Czasu, a tytuł spotkania brzmi „Moja Rzeczpospolita”. 

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura