coryllus coryllus
4199
BLOG

O poetach ludowych i akademickich

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 65

Jak to ogłosiłem na spotkaniu w Bielsku Białej jestem przeciwnikiem upraszczania komunikatów. Jeśli mam coś opowiadać publicznie, będę to maksymalnie komplikował, dokładał masę szczegółów i przedstawiał na koniec wnioski złożone i nieoczywiste. Po to, by jak najdalej znaleźć się od różnych pośredników tłumaczących „z polskiego na nasze”. Ktoś może stwierdzić, że to przewrotne i że się mylę całkowicie, bo właśnie w ten sposób wszyscy pośrednicy-tłumacze, co to każdą skomplikowaną rzecz wyłożą nawet najbardziej opornemu słuchaczowi, ściągną do mnie tłumem. Otóż nie. Oni wszyscy popędzą do Brauna, żeby jak najdokładniej wyjaśniać zebranym wokół niego ludziom, co on chce powiedzieć poprzez hasło Kościół, szkoła, strzelnica. My zaś będziemy mieli wtedy święty spokój i może uda nam się w jakimś kameralnym gronie zamienić kilka sensownych wyrazów. Ktoś może powiedzieć, że to jest słaby sposób na zdobycie popularności, na której przecież autorowi powinno zależeć. Ja na to: pożyjemy, zobaczymy.

Pamiętam jak kiedyś, w czasach nie świętej pamięci „Życia”, którym kierował Wołek Tomasz, wielka nadzieja prawicy i konserwatystów polskich, przeprowadzono wywiad z pisarzem pomnikiem Gustawem Herlingiem Grudzińskim. Operacja ta była prawie tak samo śmieszna jak wożenie ryngrafu Pinochetowi. Oto Wildstein i jeszcze dwóch panów pojechali do Włoch na wycieczkę, żeby usłyszeć z własnych ust Herlinga, co też on myśli o konserwatywnym nurcie polskiej polityki i jakimi słowy go poprze. On zaś – więzień łagrów, człowiek doświadczony, stary i mądry – po długiej wymianie zdań o niczym powiedział, że będzie głosował na mumię wolności czy co tam ją wtedy zastępowało. Ja to pamiętam dość wyraźnie, a jak kto nie wierzy niech sobie ten wywiad z 1996 roku odnajdzie. Śmieszyło mnie to wtedy, bo atmosfera w tej gazecie była taka, jakby za chwilę miał się odbyć pogrzeb Michnika i triumfalny pochód dziennikarzy tego Życia ulicami Warszawy, przy czym każdy z nich dosiadać miałby słonia.

No i wczoraj jakaś pani, wrzuciła na mój blog coryllus.pl link do wywiadu z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem, przeprowadzony dla Teologii politycznej przez...uwaga, uwaga....trzech panów. To jest niesamowite, jak pełni deficytów są ci ludzie i jak bardzo się demaskują poprzez te pomysły. Nie dość, że wierzą w Rymkiewicza, co jest obłożone potężnym ryzykiem, to jeszcze idą do niego we trzech, żeby się nie skompromitować, a przy okazji, żeby ten splendor co go Rymkiewicz rozsiewa spłynął na większą liczbę osób i żeby każdy z nich mógł potem mówić, że robił wywiad z Rymkiewiczem. Moim zdaniem takie zachowanie należy leczyć farmakologicznie. Po stronie lemingów i ich kultury funkcjonuje niejaki Grzela, Remigiusz Grzela, który postępuje podobnie, to znaczy stara się zrobić maksymalnie dużo wywiadów ze starymi aktorami i reżyserami, po to, by ich popularność spłynęła nań niczym światło. To jest obłąkanie w czystej postaci, nie tak bowiem działa nasz stworzony przez Pana Boga świat, o czym łatwo się przekonamy czytając przypowieść o talentach.

No, ale wróćmy do tego Rymkiewicza. Moim zdaniem to co mówi Jarosław Marek Rymkiewicz jest z istoty nieważne. On się myli całkowicie w sprawach rudymentarnych, których w większości nawet nie dostrzega, a przez to i wnioski, które wyciąga nie mają istotnego znaczenia. Można więc z nim gadać do upadłego, a nic z tego sensownego nie wyniknie. Ci co teraz tam poszli, gadali rzecz jasna o elitach. Kto jest, a kto nie jest elitą. Ja tego nie czytałem do końca z dwóch powodów. Po pierwsze, na czele tej ekipy stał pan Gawin, który szefuje Instytutowi Wolności, po drugie oni tam poszli również po to, by tak trochę mimochodem uzyskać namaszczenie „ostatniego z wielkich”. Dorośli ludzie, zamiast brać się do roboty idą po jakieś namaszczenia. W dodatku do człowieka, którego sami wykreowali w dużej mierze. Takie namaszczenie sztukowane....

Jarosław Marek Rymkiewicz jest poetą akademickim, a ma to takie konsekwencje, że od pewnej granicy wiekowej jest traktowany jak przedmiot, zwany dawniej katarynką. Nakręca się go i wyłącza przy różnych okazjach. Fakt, że Rymkiewicz udziela tych wywiadów oszczędnie niczego nie zmienia. On nadal jest włączany i wyłączany. Myśli zaś przezeń generowane należą do tych co to przyciągają tłumaczy klarujących prostemu ludowi, co poeta chciał powiedzieć. To jest wielki dramat poetów akademickich, bo oni służą temu samemu celowi, do którego powołano profesorów ekspertów od starodruków i sztuki – są gwarantem stałości cen i trendów na rynku. Jak się chce nakręcić koniunkturę na jakieś śmieci, to najpierw się je po cichu skupuje, potem zaś kiedy mamy już większą ilość tego badziewia skitraną w stodole, trzeba wynająć profesora z uniwersytetu, który w telewizji powie, że nasze fanty to ósmy, dziewiąty i dalsze cuda świata, na dowód zaś przedstawi jakieś zagraniczne publikacje, których i tak nikt czytał nie będzie. Po czymś takim możemy już tylko liczyć zyski. Rymkiewicz zaś ma palcem wskazać kto jest a kto nie jest elitą w Polsce i on to czyni. A że przypadkiem w bezpośredniej bliskości jest wtedy Gawin z kolegami sprawą oczywistą staje się ich przynależność do tych właściwych elit. Ja nie umiem Wam powiedzieć jak długo będzie trwał ten szwindel, ale oczywiste jest, że obliczono go na umysł i kondycję tak zwanego prostego człowieka, o którym Rymkiewicz też mówi w tym wywiadzie i którego rzekomo broni. A niech ich szlag z taką obroną.

Przejdźmy teraz do spraw poważnych czyli do tego jak funkcjonują poeci ludowi oraz do namaszczeń o wiele bardziej autentycznych, które nie służą bynajmniej dobrej sprawie, bo tam, jak wiemy każdy musi wystąpić we własnym imieniu i ryzykować własną osobą. Wszystkie zaś namaszczenia i wskazania od razu demaskują złą i fałszywą intencję. Dokonuje się ich jednak stale z mniejszym lub większym sprytem. To co opisałem wyżej to przykład sprytu mniejszego. Nikt normalny nie chodzi po błogosławieństwo do poetów i pisarzy akademickich, to idiotyzm. To tego nadają się wyłącznie poeci ludowi i nikt inny.

Znany nam już Pablo Neruda, którego życie obserwować będziemy jeszcze przez jakiś czas był również poetą akademickim. Nie na tyle głupim jednak, by po naradzie z towarzyszami radzieckimi, którzy mieli wobec niego plany poważne, powoływać się na innych akademickich poetów. Owszem, była w jego życiu ta cała Gabriela Mistral, ale to nie jest przecież komunikat dla mas. Co chilijskich górników może obchodzić jakaś stara lesba. Nic, a nic...Co innego taki Abraham Jesus Brito, poeta ludowy, biedny, obdarty, który chodził po miastach i miasteczkach wyśpiewując nędzę i niedolę ludu chilijskiego. Nad strukturą tego ludu przyjdzie nam się jeszcze zastanowić. Na razie umownie przyjmijmy, że lud w rozumieniu Nerudy, radzieckich towarzyszy, a także samego Abrahama Jesusa Brito to po prostu górnicy i hutnicy. Do nich Brito skierował swój prosty i jakże uwodzicielski przekaz. Byli to w większości analfabeci, którzy jednak byli potrzebni towarzyszom radzieckim szykującym się na wojnę w Korei. Do tej wojny potrzebny był każdy kawałek przemysłu gdzie by się on nie znajdował. Chile nie było tu wyjątkiem, mały stworzony na przekór Argentynie kraj nad morzem, kierowany przez długie lata przez angielskie korporacje miał do spełnienia ważne zadania. Lud chilijski obsługujący tamtejszy przemysł był dla towarzysza Stalina bardzo ważny i komunikaty doń kierowane także były ważne. Stąd poeci chilijscy występujący z pozycji nazywanych wówczas postępowymi musieli zachowywać się stosownie do oczekiwań towarzysza Stalina. Pomiędzy ludem Chile, a elitami Chile ziała jednak przepaść. Towarzyszowi Stalinowi zaś zależało na tym, by spiąć ją mostem. Tym mostem miała być propaganda narodowa-ludowa, w którą uwierzyć powinni zarówno niektórzy elitariusze, jak i cały lud. Żeby taki most przerzucić nad przepaścią nie wystarczy jeden akademicki poeta, taki jak Neruda. Potrzebny jest układ dynamiczny, złożony z dwóch przynajmniej poetów, z których jeden będzie reprezentował lud, a drugi elity. Teraz mała dygresja – zwróćcie uwagę jak blisko jesteśmy dzisiejszych naszych realiów i poczynań różnych macherów od propagandy, którzy kreują literatów. No, ale teraz wracajmy do Brito. Ja nie wiem czy Abraham Jesus Brito w ogóle istniał w rzeczywistości. Ślady po nim w sieci są nader nikłe. Nawet jeśli nie istniał, a został jedynie wymyślony na potrzeby propagandy nie ma to znaczenia. Chodzi o to, że poeta akademicki musi odebrać namaszczenie od ludowego barda, żeby nie powiedzieć trubadura, inaczej jest nieważny. Ten trubadur może być fikcją całkowitą, cóż bo bowiem jest za problem dla akademików wymyślić kilka ludowych piosenek. Prosta sprawa. Ich istnienie jednak i sugestia, że autor był jednak człowiekiem z krwi i kości jest szalenie ważne.

Pora teraz na przedstawienie tego czym zajmował się Abraham Jesus Brito kiedy wędrował po ulicach chilijskich wiosek. Ja może zacytuję cały fragment tekstu z książki Kutejszczikowej i Sztajna. Oto on:

 

Przyjaciel Pablo Nerudy, ostatni wędrowny pieśniarz i bajarz, Abraham Jesus Brito (1874-1945) całe życie spędził w nędzy, na tułaczce po kraju. Współczuł gorąco z narodami radzieckimi w ich walce przeciwko hordom hitlerowskim, przekładał wierszem komunikaty Radzieckiego Biura Informacyjnego i odczytywał je swoim licznym słuchaczom.

Pieśni Abrahama Brito zostały spisane i po jego śmierci wyszły w osobnym zbiorze. Na początku umieszczono wiersze Pablo Nerudy poświęcone autorowi:

 

i do swojego worka uszytego z łachmanów

zbierał wzbierające łzy ludu

Tłum. J. Iwaszkiewicz

 

Mamy tu niesamowity wprost zestaw, który z saletrzanych pustyń Chile prowadzi nas wprost do cichego domu w Stawisku, tak bardzo polskiego. W tym samym Stawisku, nieopodal którego położony jest Milanówek, gdzie mieszka dziś Jarosław Marek Rymkiewicz. Najpierw Brito, potem Neruda, a na końcu Iwaszkiewicz. Zwracam jednak uwagę, że Brito jest tu jedyną koniecznością. Bez niego reszta jest nieważna. A w ogóle to tego Nerudę tłumaczyli sami ułani-wybierani: Gałczyński, Iwaszkiewicz, Pijanowski.

Przetłumaczmy jednak teraz to, co napisała Kutejszczcikowa i Sztajn „z ruskiego na nasze”. Oto w czasie II wojny światowej, towarzysz Stalin zaniepokoił się, że jest prawie całkowicie uzależniony od amerykańskich dostaw. Nie rokowało to dobrze i zaczął gospodarskim okiem rozglądać się po świecie. Padł jego bystry wzrok na Chile, gdzie już wcześniej towarzysz Neruda zainstalował całą armię dobrze posługujących się bronią komunistów z Hiszpanii. Oni to właśnie stworzyć mieli nową elitę tego kraju. Nie mogli jednak nic zdziałać bez ludu, który był ciemny, katolicki i niepiśmienny. Coś trzeba było z tym zrobić, bo jak skończy się wojna towarzysze Amerykanie gotowi narzucić towarzyszowi Stalinowi jakieś niekorzystne warunki. Przypomniał więc sobie towarzysz Stalin to, co kiedyś przeczytał w książce reakcyjnego pisarza polskiego nazwiskiem Sienkiewicz. Opisywał ów Sienkiewicz wojnę z kozakami, którą poprzedziła dobrze zorganizowana akcja propagandowa realizowana na całej Ukrainie przez dziadów lirników. Uśmiechnął się towarzysz Stalin pod wąsem, a żeby mieć większa pewność co do słuszności swoich myśli, przywołał jeszcze tuzin profesorów i kazał im w całych dziejach ludzkości podobnych przykładów szukać. Większość milczała gapiąc się w podłogę, ale jeden, mediewista, specjalista od historii Francji, od razu opowiedział towarzyszowi Stalinowi o trubadurach prowansalskich i ich rzeczywistej misji. Towarzysz Stalin kazał go odznaczyć, a resztę tych durniów do republiki Komi na szkolenie w zakresie wyrębu i zrywki drewna okrągłego wysłał. Potem zaś zadzwonił bezpośrednio do małej chatki rybaka, gdzieś na wybrzeżu Oceanu Spokojnego, gdzie przed siepaczami prezydenta Videli ukrywał się jego ulubieniec, były konsul Chile w Paryżu, poeta Pablo Neruda. Jak raz się tak złożyło, że mieli tam bezpośrednie połączenie z Kremlem. Wyłuszczył towarzysz Stalin towarzyszowi Nerudzie o co idzie, a ten od razu zaczął działać. Kłopot był jednak w tym, że wśród licznie wytypowanych dziadów lirników co mieli odwiedzać osiedla górnicze do roboty nadawał się jedynie ten Brito. No, ale to wystarczyło. Co to w końcu jest za sztuka ubrać w rymy komunikaty biura politycznego, a niechby nawet i hiszpańskie. I tak radziecka propaganda trafiła pod strzechy i blaszane dachy lepianek. Ho, ho, tak, tak jak powiedział klask....

Jeśli Wam się zdaje, że czasy poetów ludowych minęły to niestety jesteście w błędzie. Nie będę się tu powoływał na przykład Edwarda Stachury, człowieka tak autentycznego, że bardziej prawdziwy odeń był chyba tylko sam Abraham Jesus Brito, ale na kogoś innego. Pamiętacie szefa wileńskiego klubu włóczęgów? Tego co to byli w nim i Jędrychowski i Miłosz? Na pewno pamiętacie. Nazywał się ów pan Wacław Korabiewicz, był lekarzem i podróżnikiem. Pozostawił po sobie tyle pism, że można dostać oczopląsu od samego patrzenia na okładki. Większość to książki podróżnicze, ale są także inne. Na przykład książka o młodości Jezusa. Ona jeszcze do mnie nie dotarła, ale spodziewam się znaleźć tam rzeczy niezwykłe. Doszło do mnie za to coś innego. Okazało się, że jest pan Korabiewicz autorem utworu wierszowanego, składającego się z trzydziestu pięciu pieśni, a zatytułowanego „Rapsod o głowie hetmana”. Jest to opowieść o dziwnych losach głowy Stanisława Żółkiewskiego, odrąbanej na polu pod Cecorą. Zaczyna się ona tak:

 

Wichurom bujnym, Naszym Dzikim Polom,

Kurhanom smętnym na Tatarskim Szlaku

Sława! Sława! S ława!

I pokłon niski ludziom dobrej woli

Rycerzom jasnym, siczowym Kozakom,

A wy ludzie nowi,

Słuchajcież nieuczonej pieśni

Na lirze dereniowej,

Na strunach gęślich,

Hej społem stepowi lirnicy!

Siwe brody pod wiatr!

 

Jak na lekarza okrętowego z Daru Pomorza całkiem zgrabny kawałek poezji. I taki ludowy. Ja mam akurat wydanie drugie z roku 1987, firmowane przez wydawnictwo MON, ale pewnie są wcześniejsze. Nie znalazł ów utwór zbyt wielu odbiorców, ale też i nakład nie był zbyt duży. Czasy były inne i innych lirników w roku 1987 potrzebowali towarzysze radzieccy. No, ale może teraz kiedy wraca moda na patriotyzm, kiedy wszędzie sprzedają koszulki z husarią, kiedy poeci akademiccy namaszczają nowych liderów, ktoś przypomni sobie i tym zapomnianym utworze, jakże monumentalnym i włączy go do swojego programu. Bo w zasadzie, czemu nie....

 

Przypominam, że w dniach 31 lipca – 2 sierpnia w Gdyni odbywa się nadmorski plener czytelniczy, jedziemy tam we dwójkę z moją żoną. Impreza zlokalizowana jest na bulwarze nadmorskim, gdzieś w okolicach skweru Arki Gdynia.

6 sierpnia zaś odbędzie się wieczór autorski w Zielonej Górze – sala „Nad kotwicą” przy al. Zjednoczenia 92, początek o godzinie 18.00.

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka