coryllus coryllus
2766
BLOG

O integracji środowisk II

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 31

Napisałem kiedyś tekst zatytułowany „O integracji środowisk”, już nie pamiętam dokładnie o czym on był, ale chyba o charyzmatach, wokół których gromadzą się lokalne mafie. Głównie chodziło o tak zwaną jakość szkolnictwa i inne fetysze. Dziś muszę napisać drugą część tego tekstu i ona będzie w całości o nas, ludziach skupionych wokół bloga mojego i toyaha.

Prawie od samego początku myślałem o tym, by wokół tego co robimy zorganizowało się jakieś, przepraszam wszystkich, środowisko. Nie organizacja ze strukturami i hierarchią ale środowisko, czyli grupa samodzielnych ludzi, którzy są na tyle aktywni, twórczy i dynamiczni, by wzajemnie się inspirować i nadawać całemu temu układowi odpowiednią dynamikę. W wymiarze znanym z blogosfery chodzi o to, by każdy kto chciałby sfederować się z tym blogiem grał na siebie i na swój osobisty sukces, oczywiście bez szkody dla koherencji i dynamiki innych elementów układu. Jeśli ktoś nie rozumie, pokazuję i objaśniam. Jest mnóstwo ludzi, którzy nigdy nie dotkną nawet żadnej mojej książki, a będą kupować i czytać wszystkie książki Toyaha. I wyobraźcie sobie, że mi ani razu nie przyszło do głowy, by tych ludzi namawiać do zakupienia u mnie czegokolwiek. Podobnie jak nigdy nie przyszło mi do głowy, by na blogu Toyaha umieszczać linki do mojego bloga i zachwalać tam jakieś swoje teksty. To jest coś niesłychanie krępującego, bo świadczy po prostu o tym, że autor nie troszczy się o sukces, ale o coś, czego ja absolutnie nie toleruję, czyli, że domaga się akceptacji otoczenia dla swoich poczynań. Jeśli ktoś ma taki problem powinien poszukać sobie grupy wsparcia. Żaden z naszych blogów nie jest taką grupą. Więcej, uważam, że każda próba zepchnięcia naszych blogów w tym kierunku zbliża nas do katastrofy. Tak więc poczynania zmierzające do uczynienia z nich czegoś podobnego będą przeze mnie bezwzględnie tępione. To jest coś absolutnie najgorszego, gorsze jest tylko nieprzysłanie w terminie tekstu do „Szkoły nawigatorów”.

W czasie prowadzenia bloga odnotowałem jedynie dwa przykłady postawy znamionującej pełne zrozumienie mojej intencji. Mam tu na myśli ludzi, którzy chcą zajmować się twórczością, a nie komentatorów. Jedną z tych osób jest Jola Gancarz, której książka niebawem znajdzie się w naszej księgarni, a druga to Marcin Dudziak, o którym pisał wczoraj Toyah. Marcin jest z nami od bardzo dawna, choć nie komentuje, ani nie pojawia się na targach zbyt często. Tak więc większość czytelników go nie rozpoznaje. Szansę na poznanie Marcina mieli tylko ci, którzy zaglądają na targi w Warszawie, a i to jedynie z rana w czwartek lub piątek. Jak wiecie Marcin Dudziak jest reżyserem filmowym. Ma do tego jeszcze taką ambicję by kręcić filmy bez wchodzenia w układy z PISF i innymi instytucjami propagandowymi zajmującymi się kreowaniem różnych płaskich fikcji. Od ponad dwóch lat Marcin próbował zainteresować mnie swoim filmem, kręcił ten film, montował, czasem się spotykaliśmy i gadaliśmy, a on mi o tym opowiadał. Do tego jeszcze chciał, żebym sam napisał scenariusz do nowego filmu, który miałby powstać na bazie mojej książki „Dom z mchu i paproci”. Ja, jak wiecie, słabo się do tego nadaję. Marcin niedawno ukończył swój film, nosi on tytuł „Wołanie” i wszystko w nim, od pierwszego ujęcia aż do ostatniego podpisu pod umową dystrybucyjną zostało przez niego samego zrobione i załatwione. To znaczy, że film „Wołanie” nie jest owocem kompromisów, nie jest też owocem frustracji, nie powstawał wśród głupich uśmiechów i fałszywych deklaracji. Marcin Dudziak złożył jednak kiedyś pewną deklarację. Otóż napisał tekst do pierwszego numeru „Szkoły nawigatorów”, w którym dokładnie nakreślił sposób w jakim działa ten nasz nędzny przemysł filmowy. Potem zaś zrobił wszystko, by w się w tym śmietniku nie zanurzyć. To nie było bynajmniej proste, nie było uspokajające i nie gwarantowało sukcesu. Po co więc on się tym zajął? Po jaką cholerę nakręcił osobisty film, z dwoma postaciami pierwszego planu, jednym kobiecym głosem i trzema naturszczykami? Po to samo, co jest powodem naszych tutaj spotkań – żeby pokazać, że można, że człowiek jest wolny, niezależny i nie musi układać się z ludźmi, których nie szanuje, nie lubi i nie poważa. Głównie za ich postawę i słabe efekty pracy.

Marcin zaangażował się w ten film finansowo i osobiście, ryzykując właściwie wszystko. Ktoś może powiedzieć, żebym nie przesadzał, bo Dudziak jest młody i nawet jak na tym straci, to się odbuduje. Tak? To niech taki ktoś sam wywali parę setek tysięcy na produkcję. Co to jest za sztuka? Pierdnąć w mąkę, jak się mówiło dawnymi laty na Rycicach w Dęblinie. Film Marcina jest, jak nadmieniłem, bardzo osobisty. Zanim powiem na czym to polega wspomnieć muszę, że nie jest to jego pierwszy film. Ten wcześniejszy był krótki, trwał osiemnaście minut i można go gdzieś znaleźć w czeluściach internetu. Marcin na pewno tu zajrzy i wrzuci nam link. O czym są te filmy? O relacjach dziecka z ojcem. To jest jedyna treść tych obrazów i ona jest podana tak, że w zasadzie trzeba by się rozpłakać. W tym nowym filmie „Wołanie” mamy ojca, który jedzie z synem na wakacje i w zasadzie jedyne co ma temu synowi do powiedzenia to polecenia i rozkazy. Gdyby ten ojciec był jeszcze typem harcmistrza, co rozpala ogień pocierając dwa patyki, ale nie, to jest ktoś zupełnie inny. To jest człowiek, który stara się zaimponować swojemu, o wiele odeń dojrzalszemu dziecku. Jak to wychodzi, sami możecie zobaczyć, więcej ujawniał nie będę. Marcin zrobił film oszczędny i skondensowany, bo na coś takiego tylko pozwoliły mu okoliczności i do tego jedynie nadawały się jego emocje. Tak jak napisałem, obydwa te filmy są o ojcu, a pewnie kolejny też o nim będzie. Tak to już jest w życiu. Dla mnie najciekawsze w tym całym projekcie jest to, że Dudziak przełamał zmowę dystrybutorów. Znalazł kina, które zgodziły się ten film pokazywać i stał się przez to niezależnym dystrybutorem. Oczywiście, na takie filmy jak „Wołanie” nie przyjdzie zbyt wiele osób. No to co? Na ten blog też początkowo nie przychodziło zbyt wiele osób. Jeszcze dwa lata temu klikalność była tu rzędu 700 odsłon na dobę. Czy ja zrezygnowałem wtedy z pisania? Myślę, że choć droga, którą sobie wybrał Marcin jest dużo trudniejsza niż moja, on będzie to ciągnął dalej. Choć wiadomo przecież ile trzeba się namordować, żeby zrobić coś tak niezwykłego jak film. To nie jest książka, piosenka czy obraz.

Tak się składa, że przedsięwzięcie tak skomplikowane daje szansę ludziom, którzy chcą zaprezentować swoje umiejętności, że tworzy się wokół takiego projektu jakieś środowisko właśnie. A ludzie, którzy je tworzą są niezależni, samodzielni i twórczy. I to jest jeszcze lepsze niż nasze tutaj blogowanie. Kiedyś Marcin zadzwonił i zapytał czy znam jakichś muzyków, którzy pomogliby mu zrobić muzykę do filmu. No i ja oczywiście znałem, brat Huberta Czajkowskiego, Karol, którego płyty sprzedajemy jest autorem muzyki do „Wołania”. Tomek Bereźnicki projektował plakat i ulotkę reklamową do tego filmu, a my go z Toyahem opisujemy tutaj, bo Marcin Dudziak to nasz człowiek, który poświęca czas każdego ranka, poświęca swój cenny czas reżysera filmowego, który mógłby przecież przeznaczyć na spotkanie z Gutkiem, albo jakimś aktorem, albo kimś jeszcze innym, na czytanie naszych blogów.

 

Zapraszam na stronę www.coryllus.pl

 

A tu jest blog Marcina i lista kin, gdzie wyświetlają „Wołanie”.  

http://marcindudziak.salon24.pl/ 

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka