coryllus coryllus
2746
BLOG

O sztuce komercyjnej, państwowej i tej trzeciej

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 42

 Jak wiecie nie mam słuchu muzycznego. Co jakiś czas, mniej więcej raz na 25 lat spodoba mi się jakaś piosenka i słucham jej do momentu, aż zacznie wywoływać u mnie wymioty. Wtedy znajduję inną. No, ale przez tę uporczywą powtarzalność i niewielką wrażliwość a dźwięki mam dużo czasu na myślenie o tym co kryje się za piosenkami i w ogóle za tak zwaną kulturą. Co jakiś czas gawędzimy sobie tu towarzysko o tych sprawach, temat podrzuca toyah, który zna się na tym znacznie lepiej i zawsze coś ciekawego wychodzi. Pamiętam jak odkryliśmy prosty w sumie i widoczny dobrze mechanizm promocji pewnego rodzaju artystów. Chodziło o Rodrigueza, Cesarię Evorę i tych staruszków z Kuby. Wiadomo, że świat jest pełen ludzi utalentowanych i wrażliwych. Jest ich naprawdę mnóstwo, wystarczy trafić w odpowiedni moment, dać takiemu szanse i będzie grał, śpiewał, tańczył, aż wióry polecą. Tych ludzi nie widać, a to z tego względu, że rynek nie jest aż tak chłonny i o co innego na tym rynku chodzi. Jak to wielokrotnie mówiliśmy powód istnienia rynku sztuki w ogóle, to propaganda, kanały zaś dystrybucji treści, nut i obrazów to w rzeczywistości narzędzia do formatowania. Wiele osób sądzi, że można to zostawić na poziomie umpa, umpa, tak jak się to dzieje w Polsce na przykład, ale jednak nie można. Pozory muszą być zachowane, to znaczy tłoczona przez artystów propaganda przeznaczona jest dla tak zróżnicowanego odbiorcy, że nie da się wszystkich tych ludzi po prostu przymusić do konsumpcji. Skoro tak, trzeba szkolić muzyków, malarzy i całą resztę tych gamoni, którzy powinni w zasadzie siedzieć przy krosnach i liczyć węzełki. Ktoś powie, że to nieprawda, bo istniała przecież sztuka sakralna. Istniała, ale już nie istnieje, a wobec tego faktu wszystko co napisałem wyżej jest jak najbardziej ważne. Na rynku sztuki, muzycznym i nie tylko najważniejszy jest dystrybutor. W jego interesie jest, by ten co śpiewa, tańczy czy recytuje, w jak najkrótszym czasie wyprodukował jak największą ilość łatwo sprzedawalnych rzeczy, a następnie zszedł dyskretnie z tego świata, podpisując wcześniej stosowną umowę, w której czarno na białym stoi, że nie posiada on spadkobierców. Stąd nagłe kariery tych nieszczęśliwych staruszków, obdarzonych rzeczywistym talentem, którym ktoś dał szansę kiedy już przymierzali się do trumny. Można rzec, że się czepiam, dziadki się wybawili, pośpiewali i mieli jeszcze trochę radości, a co kogo obchodzi co się będzie działo z ich utworami po śmierci, zwłaszcza, że rynek muzyczny, jak to napisał wczoraj kolega Gajek, wygląda już zupełnie inaczej. Co nie oznacza oczywiście, że rynek ten zostanie puszczony samopas, a w sprawie praw autorskich do utworów coś się zmieni. Zmienią się jedynie metody kreacji. Okay, a co z artystami, którzy mają trafić do młodzieży? Sami wiecie co, z nimi jest jeszcze łatwiej, dostają trochę dragów, popiją to wódką, a potem wszystkie gazety o nich piszą. Promocja jest w zasadzie darmowa. Jeśli dzieciaki te mają silne organizmy przetrwają, pójdą na odwyk i jakoś się utrzymają, jeśli oczywiście zainteresuje się nimi inna organizacja niż te, które rządzą rynkiem muzycznym. Jeśli przetrwają i stracą poparcie pies z kulawą nogą się z animi nie obejrzy. Przykład Micka Jaggera, którego obdarzono tytułem sir, jest tu znamienny. On się wydostał spod prasy po prostu i jeszcze fika. Korona się o niego upomniała, albowiem jest to człowiek Koronie potrzebny. Inni nie mieli tego szczęścia. Nie istnieją, a jeśli ktoś gra i promuje ich utwory, jasne jest, że podpisana została stosowna, korzystna dla dystrybutora umowa.

Czy to się przekłada na inne rynki? Oczywiście, że tak. Z pewnymi, niewielkimi modyfikacjami, ale się przekłada. Kiedy to sobie uświadomiłem, a było to już jakiś czas temu, postanowiłem ograniczyć swoje publiczne występy do niezbędnego minimum, pozostając jedynie przy blogu, książkach i edytorstwie. Nie, żebym się czuł jakoś przesadnie popularny, ale z tego prostego powodu, że nie mam pojęcia jak daleko w dół sięgają te uzależnienia. Oczywiście, rzeczy, którymi się zajmujemy są tak odległe o treści promowanych na rynku, że możemy czuć się bezpiecznie. Wiadomo, że sprzedaż masową gwarantują treści zunifikowane i proste. To dobrze widać w piosenkach. Tę zasadę ktoś próbował przenieść na rynek książki, ale przegrał, co widać gołym okiem. Jak się zorientuje w sytuacji może się zrobić dziwnie. Tym bardziej, że jak napisał wczoraj kolega Gajek, rynek muzyczny, który jest tu pewnym probierzem zmienił się bardzo mocno. Można rzec, że się zindywidualizował. I uwrażliwił jeszcze. To nie jest dobry znak wbrew pozorom. Bo ktoś może zechcieć kontrolować w ten sam sposób rynek książki. No, ale do tego jeszcze daleko.

Omówiliśmy sobie komercyjny aspekt rynku, który łączy się z propagandowym o tyle, że kanały dystrybucji mogą sobie wynajmować różne organizacje, w tym państwa. Tego nie widać na przykład w Wielkiej Brytanii czy w Rosji, bo tam państwo dzierżawi dystrybucję. Nie tworzy jej, to jest złudzenie, ale dzierżawi. Jeśli państwo jest słabe, albo głupie i niezorientowane w sytuacji, jak w Polsce, dystrybutorzy wypychają treści państwowe z każdego kanału, nawet takiego, za który państwo wcześniej zapłaciło czynsz dzierżawny. I taką sytuację mamy właśnie w Polsce. Jeśli do tego dołożymy lekceważenie z jakim traktują nas dystrybutorzy, oraz apetyty lokalnych faktorów – mam na myśli różne fundacje i instytucje promujące kulturę – dostaniemy odpowiedź na wszystkie nurtujące nas pytania, dotyczące nędzy polskiego rynku treści. Lekceważenie polskiego rynku przez poważnych dystrybutorów to wada i szansa jednocześnie. Wada, bo cały rynek wraz państwem, staje się przedmiotem manipulacji, a różnym lokalnym kacykom od sprzedaży i promocji wydaje się, że wsłuchując się w te dziwne dźwięki płynące gdzieś z czeluści, utrzymają się wśród nas – ludzi bądź, co bądź ciekawych różnych treści, dłużej niż jeden sezon. Zaleta, bo kiedy produkujemy rzeczy inne i dalece różniące się od tego co tamtym kojarzy się z sukcesem, jesteśmy bezpieczni i nikt się nas czepiał nie będzie. Nawet jeśli to zauważy. Nie jest bowiem łatwo przestawić produkcję, tym bardziej, że jak powiedziałem cały rynek wraz z państwem jest przedmiotem grubej manipulacji.

Słuchałem wczoraj cały wieczór jednej piosenki. W zasadzie dwóch jej wersji, choć są także inne. To prosta, łatwa do zaśpiewania, stara angielska piosenka o wojnie. W sieci, jak się domyślacie jest wiele jej wersji, ale ja wybrałem dwie. Jedną wykonuje brytyjski tenor Benjamin Luxon, a drugą Joan Baez. Obydwoje są artystami wybitnymi. Stylizacja oraz sposób prezentacji tego utworu przez Luxona może się komuś wydawać dziwny, ale to jest aktor operowy, z najwyższej półki, więc zdziwienie odkładamy na bok. O co mi chodzi? Oto utwór tej klasy, co pieśń „O mój rozmarynie”, wykonywany jest przez ludzi, którzy z całą pewnością nie pozwolili się zniszczyć systemowi dystrybucji. To oznacza zaś tylko jedno – mieli zlecenia od państwa i innych organizacji. Wybaczcie, ale nie uwierzę, że Joan zaśpiewała tę piosenkę w takiej aranżacji, bo jej się to podobało. Pani Baez to jest firma, przed którą należy uklęknąć i to niej różne ważne instytucje mogą mieć interes, a nie ona do nich. Jeśli zaś tak było jak mówię, to znaczy, że Koronie zależy, a do tego jeszcze rozumie sens tego posunięcia, by przebrać operowego śpiewaka, w dżinsy i dziwną koszulkę, by urządzić całą scenę tak, żeby każdy sądził iż stoją na niej dwaj ciężko doświadczeni przez życie weterani i wylewają z wielką ekspresją swoje frustracje. Efekt został osiągnięty, wystarczy spojrzeć na komentarze pod spodem. Tanio, dobrze i skutecznie. To jest dewiza państwa poważnego, jeśli idzie o rynek propagandy. My zaś, jak napisałem, jesteśmy w niewoli egipskiej dystrybutorów, rynek muzyczny jest kuriozalny, rynek filmowy omówiliśmy sobie wczoraj, a rynek książki wygląda tak, że Tokarczukowa zostaje uhonorowana obywatelstwem miasta Wałbrzycha.

Jeśli ktoś myśli, że ja piszę tu o śpiewaniu żołnierskich piosenek, to się myli. W Polsce, nawet jak państwo korzystało z dzierżawionych kanałów dystrybucji, a miało to miejsce za komuny, piosenki żołnierskie były śpiewane tak, że można się było od tego porzygać, wystarczy włączyć sobie festiwal w Kołobrzegu, a do tego od razu widać było, że ci co to lansują na pewno przegrają. Po wysłuchaniu pana Luxona i Joan, po zastanowieniu się nad tą dyskrecją w prezentacji siły organizacji poprzez autentyczny talent, mamy już tylko ochotę tłuc wszystkich „naszych” po łbach. Ze szczególnym wskazaniem na reżysera Zalewskiego.

No dobrze macie tu te nagrania

 

https://www.youtube.com/watch?v=RTYBtj0gFcY

 

https://www.youtube.com/watch?v=1QL-lKe-Pj4

 

Co mnie, półgłuchego obchodzą w końcu te piosenki. Wracamy do książek. Wymyśliłem kiedyś, że sukces polega na tym, by odnaleźć się na odległym, egzotycznym, a przez to bezpiecznym rynku, albo dystrybuować treści z takiego rynku u siebie. Zmierzamy w tę stronę. Komiks o historii Katalonii jest już po korekcie. Mam nadzieję, że w nadchodzącym tygodniu wyślemy go do drukarni. Od tego zaczynamy, a co tam będziemy sobie nucić po nosem, to już inna sprawa.

Na stronie www.coryllus.pl jest już dostępny specjalny numer Szkoły Nawigatorów poświęcony narracjom opisującym naród wybrany. Zwracam uwagę na tłumaczenie fragmentu książki Bernarda Bachracha o polityce Żydów w średniowiecznych Włoszech. Oraz na tekst Edwarda, który jest wstępem do tego tłumaczenia.

 

Na koniec jeszcze zostawiam Wam nagranie z amerykańskiej telewizji, występuje w nim Tomek Bereźnicki i opowiada o komiksach.

 

http://youtu.be/sPZTIqGKImE


Na tym kończę na dziś. Zapraszam na stronę www.coryllus.pl do księgarni Przy Agorze, do sklepu FOTO MAG i do księgarni Tarabuk. Przypominam też, że w sklepie Bereźnicki w Krakowie przy ul. Przybyszewskiego 71 można kupić komiksy Tomka.

Zapraszam też na stronę www.rozetta.pl gdzie znajdują się nagrania z targów bytomskich.

 

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka