coryllus coryllus
1956
BLOG

Kolejny fragment wspomnień Hipolita

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 43

Mamy kolejny dzień targów przypominam, że przyjechała do mnie tylko niewielka część nakładu Wspomnień Hipolita Korwin Milewskiego. Wysyłka się przez to opóźni, ale każdy dostanie swoje książki. Proszę się nie martwić. Zostawiam Wam fragment książki oraz link do przygotowanego przez Pana Marka elektronicznego indeksu nazwisk znajdujących się w pierwszym tomie. Na targach będę miał tylko 100 egzemplarzy. Najmocniej wszystkich przepraszam. Oto link do indeksu. W poniedziałek napiszę o nim coś więcej. 

http://www.natusiewicz.pl/coryllus/

 

Wakacje 1861 roku znowu spędziliśmy w kraju, lecz już w zupełnie innej atmosferze. Epopea Garibaldiego i prawie dokonane zjednoczenie Włoch rozpaliły już były „od morza do morza” łatwo zapalne głowy polskie. W Rosji panowały na wskroś prądy liberalne i reformatorskie, demonstracje warszawskie już były w toku. Za nimi żałoba, czamarki itp.

Nasz przyjazd do Wilna właśnie zeszedł się z chwilą, kiedy pierwsze fale zarazy demonstracyjnej ku nam dochodzić zaczęły. W początku sierpnia, krótko przed zachodem słońca wjeżdżaliśmy do miasta jeszcze powozami, traktem kowieńskim przez Pohulankę, gdy przy samej bramie ujrzeliśmy ugrupowanych paręset kozaków, zresztą bez pik. Nikt nas nie zatrzymywał, ale gdy po stromej drodze w pełnym kłusie zjeżdżaliśmy, dopędziliśmy w pośrodku drogi luźnie rozpuszczonych kozaków, gorliwie machających na prawo i lewo swoimi nahajkami, podczas gdy po lewej (pod górę) w stronie Pohulanki, która wówczas aż do Zawalnej ulicy nie była zabudowaną i nie posiadała trotuarów, ciągnęła się ze śpiewem „Boże coś Polskę” i kilku żałobnymi chorągwiami niezbyt liczna, bo już częściowo rozpędzona, procesja. Przy Zawalnej ulicy tłum się kończył. Bez przeszkody zajechaliśmy do domu Millera na Niemieckiej ulicy i ledwieśmy wysiedli, odwiedził nas młody architekt p. Szalewicz, syn wyżej wspomnianego dzielnego p. Józefa, i zdał nam jeszcze gorące sprawozdanie z całego ewenementu.

Pokazało się, i to słyszałem o wiele lat później od drugiego uczestnika tej manifestacji, p. Antosewicza, iż tłum na Pohulankę skierowała wieść, że... z Kowna już wyruszyła szlakiem Napoleona armia francuska, wysadzona w Wierzbołowie przez flotę angielską! Naturalnie w tych manifestacjach nie obeszło się bez udziału niezbędnych u nas „animatorek” podobnych wybryków, tj. ładnych pań i panienek. Na czele ich stały wówczas w Wilnie pani Aleksandryna z Sulistrowskich Lubańska, która jak motyl wszędzie przelatywała, powtarzając swoje wieczne: „il faut chauffer, il faut chauffer”, urocza pani Iza Tyszkiewiczowa z Waki, wyspecjalizowana w wyrafinowanych impertynencjach względem generał-gubernatorowej Nazimowowej, ładniutka i milutka panna Walicka, która w czasie tej ekspedycji do Kowna na Pohulance zdrowo dostała nahajką po plecach od kozaka, ale miała w dwa lata potem zemścić się na Moskwie tym, że wyszła za mąż za prawosławnego p. Michała Komara.

Cała opowieść młodego Szalewicza zrobiła na moich rodzicach bardzo smutne wrażenie. Ojciec już przewidywał, do czego doprowadzi ten obłęd. Zgadzała się z nim co do tego i matka, która choć bardzo egzaltowana i religijnie i patriotycznie, z powodu stanu swego zdrowia wiodła skoncentrowane w sobie życie i skłonna była do zastanawiania się nad rzeczami; toteż gdy ojciec stanowczo zadecydował, że ani on, ani nikt z rodziny w tych dziecinnych i niebezpiecznych wybrykach manifestacyjnych udziału nie weźmie – matka bez protestu poddała się w tak ważnej materii pod decyzję głowy rodziny i była bodaj jedyną damą, która do końca żałoby nie nosiła; tak samo sobie jak i swoim trojgu dzieciom zawsze nakładała jakąś kolorową ozdobę. To naturalnie nie miało odwrócić żadnej z przykrości i strat, których później, jak dalej opowiem, było nam sądzone doznać od rządu moskiewskiego wówczas, kiedy niemało ówczesnych manifestantów i manifestantek, podpalaczy umysłów, jakoś się szczęśliwie wykręciło.

Dużo, dużo rzeczy różni mnie od poglądów i metod działania p. Romana Dmowskiego; a jednak serdecznie bym go uścisnął za to, że w ostatniej swojej książce „Jako odbudowano Polskę” miał pierwszy bodaj z naszych koryfeuszów politycznych szczerość i odwagę wypowiedzieć to zdanie, że wszystkie nasze powstania, wybuchłe nie w porę, powinny być uważane ze względu na ich prowodyrów nie za zasługę, lecz za ciężkie względem ojczyzny winy. Jak powiadał później wymowny Paderewski w Wilnie, nie wolno chodzić z pochodnią koło strzechy rodzinnej; kto to czyni i strzechę zapala, choćby się sam boleśnie oparzył, nie jest bohaterem, lecz karygodnym wichrzycielem.

Znałem i wówczas i później osobiście licznych uczestników awantury 1863 r., nie z grona konspiratorów i ludzi chętnie łowiących ryby w mętnej wodzie, bo nic nie mają do stracenia, a spodziewają się wyskoczyć na ojców ojczyzny, lecz z grona tych „bene nati et possessionati”, którzy nie mogli nie paść pierwszymi ofiarami tego szaleństwa 1863 r.

Ani jednego nie pamiętam, który by twierdził, że w tych latach miał najmniejszą, najbardziej oddaloną nadzieję powodzenia tej imprezy, do której się zaprzągł. Owszem, wszyscy bez wyjątku na dowód swej przezorności chwalili się tym, że przewidywali, iż ta impreza (choć nie w takich olbrzymich rozmiarach, jak się to zdarzyło) skończy się klęską. Jeden z głównych organizatorów całego ruchu na Litwie – Gieysztor w swoich Pamiętnikach wyraźnie to przyznaje; więc po co leźli i dlaczego?

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka