coryllus coryllus
3223
BLOG

Hipolit Korwin Milewski o rewolucjonistach

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 22

Na początek jeszcze raz przeprosiny. Wysyłka się opóźni niestety o tydzień, tak więc wszystkich przepraszam raz jeszcze. Na targach zostało mi tylko 10 egzemplarzy Hipolita. Reszta nowości jest, ale Cristiady także nie mam za dużo. Wczoraj zdarzyła się taka sytuacja. Oto podeszła do nas pewna dość znana autorka, żona znanego dziennikarza i wyraziła zdziwienie na widok II tomu wspomnień Edwarda Woyniłłowicza. Nie mogła uwierzyć, że zostały one wydane z rękopisu, zasugerowała, że może wcześniej krążyły one w sieci w formacie pdf. No więc jeszcze raz podkreślam, że nic takiego nie miało miejsca, II tom wspomnień został przygotowany do druku wprost z rękopisu, za którego kopię zapłaciłem. Chciałbym podkreślić, że jakiekolwiek próby posłużenia się tym tekstem w sposób niezgodny z prawem, spotkają się ze stosowną reakcją.

A teraz już Hipolit

 

W drugiej połowie stycznia, właśnie gdy rodzice mieli u siebie kilku gości, przyszła wieść o powstaniu styczniowym 1863 roku.

Najpierw ojciec chciał natychmiast powrócić do domu, mając to szczególnie na względzie, że za parę tygodni ubiega termin dwuletni końca pańszczyzny i że nie ma zaufanego p. Józefa Szalewicza, bo ten uprzedniej wiosny w przewidywaniu kryzysu, aby przygotować doń swoje własne dwa folwarki w lidzkim powiecie, podziękował za służbę; lecz matka uprosiła ojca, aby poczekał, czy ten pożar ogarnie nasz kraj, czy nie. Prędko go ogarnął, i dzięki niewyczerpanej dobroci zacnego generał-gubernatora Nazimowa, który nie mógł się zdecydować na podpisanie nie tylko wyroku śmierci, lecz nawet wygnania na Syberię z jednej strony, a z drugiej dzięki drażniącym mowom we francuskim senacie ks. Napoleona i prezydenta Bonjean oraz notom dyplomatycznym Francji, Anglii i Austrii, o których można było przewidzieć, że się skończą żałosnym dyplomatycznym fiaskiem, także dzięki dwulicowości Napoleona III, jeszcze przed wiosną na całej Litwie zaczęli ludzie „chodzić do lasu”. Noty państw zachodnich skłoniły Aleksandra II i jego ministra spraw zewnętrznych, słynnego Gorczakowa, do natychmiastowego i energicznego stłumienia powstania, choćby dla uratowania tak zwanych zachodnich prowincyj. Lecz gdy poczęto szukać kandydata na miejsce Nazimowa, które mógł zająć tylko jeden z generał-adiutantów, panujący wówczas w Rosji prąd liberalny okazał się tak silnym, że wszyscy generał-adiutanci począwszy od ks. Suworowa i ks. Paskiewicza-Warszawskiego, oświadczyli cesarzowi, że nie widzą innego sposobu uspokojenia Polaków, jak zadowolnić ich żądania. A te żądania już wypowiedział w Paryżu p. Andrzej Zamoyski wyższemu dygnitarzowi, wysłanemu do niego w celu zbadania jego programu, p. Enochowi (który mi to później sam opowiadał), w następnym krótkim dialogu: „Ależ w końcu, panie Hrabio, czego pan od nas żąda?” Odpowiedź: „Allez vous-en” (Wynoście się)! Zostawało tylko dwóch kandydatów, na których energię można było rachować: poprzednik Nazimowa, stary generał-adiutant Bibikow (o przyczynach jego niełaski wspomniałem wyżej) i nie mniej stary generał-adiutant Michał Mikołajewicz Murawiow, już od 1831 r., kiedy był gubernatorem w Grodnie, przezwany „wieszatiel”.

Ten zaś 2 lata wcześniej został usunięty z hałasem z urzędu ministra dóbr państwa wskutek tak krzyczących nadużyć, że pamiętny Hercen w swoim w Londynie wydawanym „Kołokole” (Dzwon), który Aleksander II codziennie czytywał, ogłosił siarczysty artykuł o tym Murawiowie i zakończył go słowami: „Michale Mikołajewiczu, jesteś państwowym złodziejem”.

Ale wierny tradycji swojej dynastii Aleksander II wolał powierzyć temu złodziejowi prawa nieograniczone niż przebaczyć zacnemu lecz hardemu słudze.

Dowiedzieliśmy się w Paryżu, że pierwszym czynem nowego satrapy po przyjeździe do Wilna był rozkaz przedstawienia sobie spisu aresztowanych tego dnia osób. Na samym czele figurowali ksiądz Iszora, proboszcz z lidzkiego powiatu, który z ambony odczytał parafianom manifest tak zwanego Rządu Narodowego, i cioteczny brat mojej matki, Władysław Laskowicz, 17-letni uczeń instytutu szlacheckiego, którego jakiś szpicel podsłuchał, gdy na trotuarze jakiejś pannie powiedział, że „Francuzi już wylądowali w Wierzbołowie!!” Na marginesie obu tych nazwisk Murawiow napisał „razstrelat” i nazajutrz rano obaj zostali bez żadnego sądu ani przesłuchania rozstrzelani na placu Łukiskim.

To tylko wzmocniło prośby matki. Na wakacje pojechaliśmy znowu nad morze, ale już z racji niezbędnej oszczędności nie do Dieppe, lecz do tańszego Fècamp. Towarzyszył nam znowu Rufin Piotrowski.

Pod jesień, gdy potyczki powstańców na Litwie całkiem ucichły, ojciec już nie dał się wstrzymać – i powrócił do kraju. Murawiow, któremu musiał się przedstawić i który wiedział, że się trzymał na uboczu od wszelkich demonstracji, przyjął go uprzejmie, przedłużył na rok matki i nasze paszporty i zdradziecko poradził mu, aby zaraz pojechał do swoich majątków, czego ostrożni ludzie nie czynili z obawy przed różnymi podłościami, wymyślonymi przez naznaczonych do każdego powiatu wojennych naczelników, obdarzonych dyktatorskimi prawami, właściwymi tzw. stopie wojennej. Ojciec pojechał, rozpatrzył się, zaprowadził jaki taki porządek i powrócił znowu do Wilna, skąd do Geranon przyjechał dopiero na siewy wiosenne, w kwietniu. W parę tygodni otrzymał od naczelnika powiatu pułkownika Kołodiejewa grzeczny, lecz stanowczy list, w którym ten wypowiadał życzenie poznania się z nim i w tym celu wzywał go do Oszmiany. Ojciec, którego dusiła nasza tradycyjna buta szlachecka, odpowiedział, że wielce zajęty po długiej niebytności w kraju, będzie rad poznać p. pułkownika u siebie w Geranonach, czym się zgubił.

Zamiast pułkownika Kołodiejewa przyjechał oficer żandarmów z dwoma żołnierzami i nie spuszczając z oka podejrzanego, kazał mu spakować niezbędne rzeczy i zabrał go z sobą do Oszmiany.

Tu muszę wspomnieć o pięknym czynie... Żyda, trafem także Jankiela. Ojciec posiadał w sypialnym pokoju kasę ogniotrwałą Ficheta z Paryża, ze wszystkimi zamkowymi szykanami, a w niej gruby portfel zawierający państwowe rosyjskie papiery procentowe na sumę około stu tysięcy rubli. Nie stracił przytomności; składając przy pomocy służącego swoje rzeczy pod okiem oficera, który prawdopodobnie nic podobnego do tej kasy w życiu nie widział, okiem na nią nie rzucił, tylko głośno kazał temu służącemu, aby zawołał bardzo oddanego mu ekonoma Rodziewicza; temu zaś wśród głośnych rozporządzeń szepnął: „W tej chwili Jankiela Dudskiego sprowadzić do mnie do Oszmiany”. Podano ojcowski powóz i konie, oficer siadł przy ojcu, w nocy przyjechali do Oszmiany. Ojciec podług zwyczaju zatrzymał się w karczmie Jankiela Bakszta, w której Napoleon w 1812 roku uciekając ze Smorgoń z rotmistrzem Wąsowiczem przenocował. Tu postawiono przed wejściem wartownika i kazano ojcu, aby tej karczmy nie opuszczał, aż się zobaczy z p. pułkownikiem Kołodiejewem, lecz nie widział go aż po tygodniu.

Z samego rana już się pojawił Jankiel Dudski. Ze swoim wspólnikiem Markielem był od lat 20 jakby monopolistą całego handlu zbożem, lnem itp. u mego ojca i zawsze odznaczał się całkowitą uczciwością. Bojąc się, żeby lada godzina urzędnicy moskiewscy nie opanowali Geranon, a przede wszystkim kasy ogniotrwałej, ojciec krótko powiedział Jankielowi: „Jedź do Geranon, udaj się do mego sypialnego pokoju z tym kluczem. Nastawiwszy słowo otwórz kasę ogniotrwałą. Znajdziesz w niej portfel, zawierający na tyle to tysięcy papierów procentowych, które lada chwilę mogą stanowić cały mój czysty majątek. Zawieziesz go do p. marszałka Jana Lubańskiego w wilejskim powiecie, wręczysz mu ten depozyt, aby go zachował do mego lub mojej żony rozporządzenia i przywieziesz mi jego odpowiedź”. Jankiel, ubrawszy się na drogę w najskromniejszą odzież, jakby żebrak, jadąc od wioski do wioski na najętych chłopskich powózkach, trafił do p. Lubańskiego, depozyt wręczył, odpowiedź przywiózł memu ojcu; bardzo pięknie się sprawił.

Ale kilkanaście lat później, kupiwszy już ode mnie grubą partię lnu, skorzystał z mojej nieobecności i przy przyjmowaniu towaru oszukał mego głupiego rządcę w najhaniebniejszy sposób na jakieś około 300 rubli wartości. Gdym po powrocie spostrzegł się na tym figlu, zapytałem Jankiela: jak to człowiek, który w 1863 r. względem mego ojca postąpił tak honorowo, mógł teraz względem mnie popełnić tak mizerne szachrajstwo? Jankiel mi najspokojniej odpowiedział: Jaśnie Pan niesłusznie ma do mnie pretensję. Wówczas to stary Pan, niech mu Pan Bóg życie przedłuży, zwrócił się do mnie nie jako do kupca, ale jako do człowieka, jako do przyjaciela, bo taki między nami już był stosunek. Gdybym nadużył jego zaufania, byłbym ostatni z ostatnich: A Jaśnie Pan, gdy mi sprzedawał len, nie miał do czynienia z przyjacielem, ale z kupcem i był dla mnie tylko sprzedawcą, troszczącym się o swój interes, a kupiec o swój. A że Pan sobie wziął głupiego rządcę, to pańska bieda”.

Gdy w końcu p. pułkownik raczył wezwać ojca do siebie, sedno rzeczy się wykryło. Zaraz po przyjeździe Murawiow, niby dla ułatwienia operacyj wojskowych i możebności używania artylerii, kazał powycinać we wszystkich lasach dość gęste linie, których ślad można obecnie jeszcze dostrzec, i postanowił, że właściciel albo zapłaci włościanom za ich robotę podług oszacowania naczelnika powiatu, a drzewo spienięży, jak sobie zechce – albo za robotę nic nie zapłaci, a włościanie zabiorą sobie wycięte drzewo darmo. Jeszcze przed powrotem ojca z Paryża‚ włościanie za wiedzą władz całe drzewo sprzątnęli, a p. Kołodiejewowi, z ich strony w spokoju pozostawionemu, zachciało się prócz tego od mego ojca uzyskać cenę robocizny, którą wyrachował na jedenaście tysięcy rubli, i naturalnie wsadziłby do swojej kieszeni. Ojciec pewny siebie, zajadły trochę, i opierając się na danej mu przez samego Murawiowa radzie, aby się spokojnie udał na wieś, odmówił. Rozpoczęło się „dzieło”. Pretekstem było, że dowódca jakiegoś partyzanckiego oddziału, Wysłouch, przedzierając się lasami z Królestwa Polskiego w kierunku północnej granicy prusko-rosyjskiej i chcąc przekroczyć Berezynę1przez prom, znajdujący się na folwarku ługomowickim, zwanym także Berezyną, zatrzymał się w nim kilka godzin i kazał pachciarce Rubinowej wydać sobie, jakie miała zapasy chleba, masła i śmietany.

W nawiasie dodam, że w niczym system „chodzenia z pochodnią koło strzechy rodzinnej” nie występuje jaskrawiej, jak w organizowaniu przez Warszawski Komitet Rewolucyjny zbrojnego powstania na naszych kresach. Pod względem militarnym było to coś żałośnie dziecinnego. Gdzie doszło do potyczki, powstańcy uzbrojeni wyłącznie w broń myśliwską, noszącą o 120 kroków, byli bezpiecznie bez żadnych strat ostrzeliwani przez bezpiecznych Moskali, których ręczna broń już wówczas niosła na przeszło 300 kroków. Jedno pewne, że liczba zabitych Moskali w polu na Litwie nie równała się nawet trzeciej części powieszonych lub rozstrzelanych Polaków (siedmiu w jednej Oszmianie wówczas, kiedy w całym powiecie nie zahuczał ani jeden wystrzał). Zresztą byłoby niesprawiedliwe zarzucać prawdziwym kierownikom tego ruchu głupotę”.

Nie, nie, coś zupełnie innego. Nie darmo petersburski student Zdanowicz, słabo mówiący po polsku syn lekarza wojskowego, którego po śmierci syna spotkałem w generalskim mundurze, jeden z głównych organizatorów wileńskich, gdy go po odczytaniu wyroku na śmierć prezes Sądu wojennego zapytał, jak to tak bystry człowiek (a on nim był) mógł się do takiego stopnia omylić co do widoków powodzenia powstania polskiego, odpowiedział spokojnie: „Widzę, że p. pułkownik się zupełnie myli co do moich celów, one nie są chybione, ani moje dzieło stracone. Dokończy go pewniej, niżbym sam potrafił, mój spadkobierca... Michał Mikołajewicz Murawiow”2.


 

11) Mowa nie o Berezynie wschodniej, Napoleońskiej, która wpada do Dniepru, lecz o zachodniej, znacznie krótszej, choć spławnej, która wpada do Niemna.

 

2) Miał rację. Jemu i jego stronnikom, którzy pchali do walki zbrojnej naiwne polskie ziemiaństwo, wcale nie szło o to, aby to polskie ziemiaństwo zwyciężyło. Szło o to, aby ono zginęło. To był wspólny cel i Zdanowicza, i Murawiowa.

 

 

Mamy kolejny dzień targów przypominam, że przyjechała do mnie tylko niewielka część nakładu Wspomnień Hipolita Korwin Milewskiego. Wysyłka się przez to opóźni, ale każdy dostanie swoje książki. Proszę się nie martwić. Zostawiam Wam fragment książki oraz link do przygotowanego przez Pana Marka elektronicznego indeksu nazwisk znajdujących się w pierwszym tomie. Na targach będę miał tylko 100 egzemplarzy. Najmocniej wszystkich przepraszam. Oto link do indeksu. W poniedziałek napiszę o nim coś więcej. 

http://www.natusiewicz.pl/coryllus/

 

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka