coryllus coryllus
998
BLOG

Piłsudski hipnotyzuje Hipolita Milewskiego

coryllus coryllus Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 2

Wątek ten powtarza się we wszystkich prawie wspomnieniach, w których autorzy opisują postać Józefa Piłsudskiego. Chodzi o jego magnetyzm, o to w jaki sposób uwodził ludzi i jak ich sobie podporządkowywał. Zważywszy na popularność w początkach XX wieku technik psychologicznej manipulacji, hipnozy i innych podobnych satanizmów, sprawa ta wydaje się być niezwykle ciekawa. Tym ciekawsza, że Hipolit Korwin Milewski ( kochamy Cię Hipolicie!) jest jedną z nielicznych osób, która czarowi Piłsudskiego nie uległa. To znaczy, że Hipolit Korwin Milewski nie popadł w ślepe uwielbienie dla niego, anie też nie zaczął go nienawidzić z całej duszy, jak się zdarzało niektórym. Hipolit Piłsudskiego rozpoznał, a następnie ze smutkiem, biorąc po uwagę jego wpływy, zlekceważył. To nie jest byle co moim zdaniem, zwłaszcza jeśli zważymy, że ksiądz Marian Tokarzewski, mimo wszystkich wątpliwości jakie miał wobec Józefa Piłsudskiego, stał bezwzględnie po jego stronie, przeciwko jego własnym współpracownikom. To jest oczywiście efekt tego sławnego magnetyzmu, który spowodował, że ksiądz infułat wpadł w tę samą pułapkę, w którą wpadali niżsi dworacy moskiewscy – car jest dobry, ale rada przy nim, to zbrodniarze. Piłsudski musiał zdawać sobie sprawę z wpływu jaki wywiera, inaczej by go po prostu nie wywierał. A to stawia go w pozycji niewesołej moim zdaniem, jeśli prześledzić uważnie i dokładnie historię XX lecia.

No, ale wróćmy do Hipolita. On się nie dał, a to z tego powodu, że był człowiekiem wychowanym przez starą szkołę racjonalizmu francuskiego, a także był posłem do Dumy rosyjskiej, gdzie naoglądał się różnych rozemocjonowanych świrów próbujących przepchnąć swoje pomysły i zainteresować nimi osoby trzecie. To wszystko wytworzyło w Hipolicie Milewskim naturalną odporność na wszelkie magnetyzmy. O wiele większą niż tak, którą miał w sobie Edward Woyniłłowicz. Przypomnijmy sobie bowiem w jak ciepłych słowach opisywał on Kronenberga i jakie wiązał z nim nadzieję. We wspomnieniach Hipolita ktoś taki jak Julian Kronenberg po prostu nie występuje. Występuje za to Piłsudski oraz rozszyfrowana zostaje jego metoda prowadzenia polityki. Demaskacja ta następuje od razu, w momencie kiedy skierowawszy na Hipolita swoje przenikliwe oczy, Ziuk poruszył kilkakrotnie wąsami. To wystarczyło, żeby Milewski zorientował się kogo ma przed sobą i jakie są rzeczywiste zamiary tego człowieka.

Trzeba się teraz zastanowić nad rolą jaką pełnią wąsy w uwodzeniu tłumów. Uwodzenie kobiet ma tu daleko mniejsze znaczenie, choć pewnie wąsy grają w tym procederze też jakąś rolę. Nie wiem, nie mam wąsów. Wiek XX to wąsy Clemenceau, starego morsa, wąsy Piłsudskiego, wąs Hitlera i wąsy Stalina. Oczywiście, tak się złożyło, to wszystko przypadek i nie ma co nad tym deliberować. Moim zdaniem jest o czym mówić. Trzeba by sprawdzić czy gdzieś, w jakichś przemądrych okultystyczno-psychologiczno-satanistycznych księgach nie jest napisane, że wódz, prorok czy jak ich tam nazwiemy powinien mieć wąsy. Jakie to winny być wąsy i co on musi z nimi robić, żeby wywierać jak najsilniejsze wrażenie i magnetyzować wszystko wokoło. Taka zabawa na niedzielne popołudnie. Stoi to gdzieś czarno na białym, czy nie? A póki co spotkanie Hipolita Milewskiego z Józefem Piłsudskim.



W tym samym miesiącu październiku przyjechał z Paryża znany petersburski inżynier p. Słaboszewicz z wiadomością, że jakoby Rada Najwyższa ma się zająć niebawem ustanowieniem granic wschodnich Rzeczypospolitej, że sprawa nie stoi wyśmienicie i że jest mocniej popierana przez naszych przeciwników niż z naszej strony, i w tym celu prosił wyżej wspomnianego pana Kognowickiego, aby urządził u siebie zebranie bardziej kompetentnych kresowców, na którym, pamiętam, byli prócz mnie p. Stanisław Łopaciński z Inflant polskich, p. Aleksander Meysztowicz, hr. Marian Plater, p. Tomasz Zan z Kowieńszczyzny, p. Stanisław Wańkowicz jednocześnie z ziemi wileńskiej i z mińskiej, i paru innych. Ponieważ brakowało przedstawicieli Wołynia, Podola i Galicji Wschodniej, postanowiono po określeniu życzeń obecnych i dla rozszerzenia i wzmocnienia akcji przenieść ją do Warszawy. Udałem się do niej koło l listopada. Tam przyłączyli się do narad prof. Szymon Askenazy, prof. Kamieniecki (poseł na sejm), Stanisław Horwatt, były członek Rady Państwa, Ignacy Szebeko (tak samo), hr. Leon Łubieński, były członek Dumy Państwowej, Podhorski, inżynier Sużycki i paru innych rzadziej na posiedzenia uczęszczających. Odbyły się dość liczne posiedzenia w mieszkaniu księcia Stanisława Lubomirskiego w pałacu Potockich, na których rozpatrzono i kwestię granic, i metodę dla przeprowadzenia naszych dezyderatów. Co do pierwszych jednogłośnie przyznano, że chociaż teoretycznie i prawnie należałoby się trzymać granic 1772 roku, jednakże w celach większej spoistości wskrzeszonej ojczyzny i aby nie obciążać jej zbytkiem obcych elementów, wypada obecnie domagać się tylko tych ziem, w których polski element jest dostatecznie liczny i silny, żeby stopniowo i pokojowo spodziewać się dobrowolnej asymilacji elementów obcych, tj. domagać się linii, która by od północy ku południowi objęła, jak następuje:

Inflanty polskie czyli powiaty: drysieński, dynaburski, rzeczycki i luczyński, dalej powiaty lepelski, połocki, witebski i siebierski, całą Litwę Kowieńską z uwzględnieniem jej odrębności językowej, zachodnią część byłej guberni mohylewskiej, całą byłą gubernię mińską aż do połączenia Prypeci z Dnieprem, a odtąd ciągnęłaby się brzegiem rzeki Teterów od miasteczka Konstrantynów ku Dniestrowi z włączeniem do Rzeczypospolitej całego Wołynia i trzech do czterech zachodnich powiatów dawnej guberni podolskiej aż do granicy besarabskiej (większości Podola i całej Kijowszczyzny za zgodą pochodzących stamtąd pp. Horwatta i Podhorskiego postanowiono, wyrzec się, aby nie wcielać do Rzeczypospolitej zbyt wielkiej liczby prawosławnych Rusinów).

Co do stosunku tych ziem do rdzennej Polski uważano, że przy takich rozmiarach byłoby ostrożniejsze nie wcielić ich do jedynego Państwa, lecz na pewien czas wskrzesić dawną Unię, ciasną na zewnątrz, luźniejszą wewnątrz, przynajmniej pod względem administracyjnym i ekonomicznym.

W końcu jednogłośnie przyznano, że dotychczasowa postawa jeszcze egzystującego Komitetu Narodowego (było to w czasie ciężkiej choroby, potem dłuższej podróży do Afryki p. R. Dmowskiego) w kwestii naszych Kresów i znane jego tendencje restrykcyjne nie pozwalają powierzyć jemu wyłącznie obrony naszej tezy przed Radą Najwyższą i że Rząd Polski powinien tę obronę powierzyć osobnej nielicznej deputacji.

Całe debaty, toczące się wśród zebrań nigdy nie przewyższających tuzina uczestników, nosiły rzadki charakter dojrzałości, spokoju i prawie zawsze jednomyślności. Po przegłosowaniu tylko co wyjaśnionych myśli wytycznych postanowiono streścić je w formie umotywowanego memoriału, który przedstawiony i aprobowany na ostatecznym posiedzeniu tego zebrania byłby złożony w jego imieniu ministrowi spraw zagranicznych (wówczas jeszcze p. Paderewskiemu) i Naczelnikowi Państwa.

Redakcję memoriału powierzono mnie. Po kilku dniach był gotowy, z małymi zmianami przez wszystkich aprobowany, a ponieważ większość członków się rozjeżdżała, wybrano deputację w osobach mojej i p. Horwatta, Słaboszewicza i Sużyckiego. Ledwie potrzebuję dodać, że w tym memoriale nie wyrażałem wyłącznie i absolutnie moich własnych myśli, sądząc co do mnie, że projektowana linia graniczna szła na wschodnich brzegach Dźwiny i Dniepru trochę za daleko, lecz wyrażałem, jak to powinno być, zdanie i postanowienie większości. Nie podaję przy końcu jako aneksu dosłownej treści tego memoriału, bo jak się okazało z tekstu traktatu ryskiego, żadnego wpływu na losy sprawy nie wywarł.

Nim memoriał został zupełnie na czysto przepisany i podpisany, Ministerium p. Paderewskiego upadło. – Nastąpił gabinet p. Skulskiego z p. Patkiem na czele ministerstwa spraw zagranicznych, który wnet po nominacji wyjechał za granicę; dowiedzieliśmy się, że kwestia granic wschodnich obecnie rozstrzygnięta nie będzie (jak wiadomo, została ustalona dopiero w 1923 r.). Wobec tego wszystko straciło na aktualności. Niemniej moi towarzysze znajdowali, że należy kwestię oraz żądania naszej narady zakomunikować Naczelnikowi Państwa, i w tym celu wystarali się dla nas czterech o specjalne przyjęcie. Wybrałem się na nie bez nadziei jakiego praktycznego rezultatu, raczej z ciekawości poznania się z bądź co bądź bardzo niepospolitym człowiekiem. Moi koledzy pp. Horwatt, Słaboszewicz i Sużycki prosili mnie, abym w ich imieniu przemówił. Wolałem wprost prosić Naczelnika Państwa, aby pozwolił mi odczytać mu nasz memoriał. On zaś odrzekł, że nie posiada dość stałej uwagi, żeby podczas czytania nie ulec dystrakcji, i prosił, abym mu słownie wypowiedział nasze poglądy i postulaty, co też zrobiłem, właściwie powtarzając prawie dosłownie treść memoriału, co mnie jako redaktorowi jego było łatwe. Słuchał z uwagą, ani razu mi nie przerywając i podczas mojej co najmniej trzydziestominutowej perory zauważyłem jeden szczegół, który na człowieku zbyt otwartym, jakim jestem, zrobił niekoniecznie dodatnie, wrażenie, mianowicie, że systematycznie unikał wzroku człowieka, który do niego przemawiał, jak gdyby nie chciał mu dać możności wyczytania w jego oczach, wrażenia rozwijającej się mowy. W mojej dość długiej i obfitej karierze oratorskiej zawsze miałem zwyczaj patrzeć prosto w oczy najczęściej dwom czy trzem wybranym słuchaczom, w ich wzroku wyczytywać wrażenie moich słów, aby do nich dodawać potrzebne ingrediencje. Większość aktorów czyni to na scenie jak kucharz, który próbuje palcem gotującą się potrawę i dodaje do niej tę lub ową przyprawę. Gdym skończył, p. Piłsudski zabrał głos i zawiązała się między nim a moimi kolegami dość ożywiona rozmowa, w której oprócz jednego razu czynnego udziału nie brałem. Starannie, unikając wszystkiego, co by mogło wyglądać jako obietnica lub wyjaśnienie swoich postanowień, szczególniej zastanawiał się bystro i jasno nad trudnościami, na jakie napotka urzeczywistnienie naszego programu. Między innymi nawiązując do naszej myśli, że akcja dla ustalenia naszych granic wschodnich, właściwie skierowana obecnie przeciw dzierżącym Rosję w swoim ręku bolszewikom, wymagałaby porozumienia z kontrrewolucyjną akcją rosyjską, którą wówczas prowadził generał Denikin, p. Piłsudski opowiedział nam następny szczegół, który w wielkiej mierze usprawiedliwia go od uczynionego mu później przez prasę berlińską zarzutu, że jakoby w końcu 1919 roku porozumiał się z bolszewikami i odmówił czynnej pomocy polskiego wojska wówczas jeszcze walczącemu Denikinowi. Otóż jakoby p. Piłsudski, słusznie moim zdaniem, nie chcąc kosztem Polski wyciągać kasztanów z ognia dla p. Denikina, żądał, żeby w razie powodzenia obu antybolszewickich wojsk Polska miała zagwarantowane i w zasadzie określone granice wschodnie od strony restaurowanej Rosji. W tym celu były prowadzone z generałem Denikinem formalne, otwarte pertraktacje, przy czym ostateczne wymagania generała Denikina były następne: przyznawał zupełnie niepodległe Państwo Polskie, złożone z byłego Księstwa Poznańskiego, Galicji Zachodniej i byłej Kongresówki – pozostawiając jednak tutaj kwestię Chełmszczyzny „odkrytą”. Co do reszty Kresów, już będących lub mogących podczas operacyj obu wojsk popaść w ręce wojsk polskich, aż do końca wojny z Bolszewią i restauracji prawidłowego rządu rosyjskiego, stan tych wszystkich niegdyś lub nawet w tej chwili polskich terytoriów byłby następny: Polska okupacja wojskowa przy natychmiastowym wprowadzeniu zarządu cywilnego rosyjskiego (polskaja wojennaja okupacja pri niemiedlennom wwiedenii ruskawo grażdańskawo uprawlenia). Co do mnie, rozumiem, że p. Józef Piłsudski na taki program się nie zgodził.

Ciekawym szczegółem tej rozmowy, bo malującym całą umysłowość męża stanu, był następny. Pan Piłsudski mocno nastawał na to, że prosty lud na Kresach właściwie nie jest polskim, żadnego patriotyzmu polskiego odczuwać nie może i trzeba by było wyjaśnić, co Polska tej ludności przyniesie, aby ją do siebie przywiązać i zyskać jej dobrowolne uznanie. Ponieważ na tej myśli zatrzymywał się z niemałym naciskiem, zabrałem głos i powiedziałem mniej więcej: że jeśli pan Naczelnik Państwa pod tym, co Polska przyniesie tym obcoplemieńcom, szczególnie Białorusinom, rozumie, jakieś ideały, porywy uczuciowe, głośne hasła patriotyczne, polityczne, nawet socjalne, religijne itd., jest pewne że ona im właściwie nic nie przyniesie i przynosić im tego nie warto, bo ci ludzie, których (przynajmniej Białorusinów) dobrze znam, są na te wszystkie pobudki ideowe najkompletniej nieczuli. – Ale za to ci ludzie są wielce praktyczni. Doskonale rozumieją, co im jest potrzebne i korzystne. Nie są jeszcze kulturalni, ale potrzebę kultury już głęboko odczuwają i namiętnie do niej dążą. A tu właśnie Polska może im dać dobro dla nich nieocenione, którego ani od Rosji carskiej, ani od niemieckich okupantów, jeszcze bardziej od bolszewików nie doznali, tj. dobrą i praktyczną administrację. W ogóle we wszystkich krajach polityka, formy rządowe itp. interesują często do namiętności tylko sfery inteligentne lub półinteligentne. Lecz administracja interesuje do żywego najskromniejszego pachołka na wsi. On już czuje, że mu są potrzebne najrozmaitsze dogodności życiowe, których ani on sam, ani jego gmina dostarczyć mu nie mogą, lecz tylko państwo. On już potrzebuje i to coraz gwałtowniej dobrych dróg komunikacyjnych, szkół, szpitali, poczt, dobrych sądów, dobrej policji, instytucyj asekuracyjnych, kas oszczędnościowych itd. itd. To wszystko należy nie do dziedziny polityki, ani do form zewnętrznych rządu, ale do administracji. Niech Polska tym ludnościom obcoplemiennym, pozbawionym dotychczas tak polskiego jak i rosyjskiego patriotyzmu, ale potrzebującym i pragnącym we wszystkich kierunkach postępu, przyniesie to, co się nazywa dobrą administracją, to one się do niej prędko przywiążą i będą jej broniły tak, jak chłop i prostak niemiecki, którzy dali Wilhelmowi II wyssać prawie ostatnią kroplę ich krwi i potu nie dlatego, żeby im szło o wielkość domu Hohenzollernów lub o „Deutschland über alles”, ale dlatego, że niemiecka administracja im dostarczyła masy codziennie odczutych korzyści i wygód, bez których nie mogliby się już obejść. Inaczej mówiąc, czuli się akcjonariuszami ogromnego stowarzyszenia, które im dawało dużą dywidendę.

Podczas tej mówki, wypowiedzianej nie bez swady, na koniec zostałem uszczęśliwiony prostym i ciekawym spojrzeniem wielkiego człowieka, skierowanym wprost w moje oczy; a w jego własnych czytałem jasno: o czym ten stary dziad durzy mi głowę? Wszak ja jestem przede wszystkim politykiem. Polityka polega na rozmaitych zręcznych manewrach, jednych zjednać, drugich obałamucić, trzecim stołka postawić, przede wszystkim zorganizować sobie samemu jak najliczniejszy i najwierniejszy orszak zwolenników, wznosić się w sławę i robić „bajeczną karierę”. A tu mi opowiadają o jakichś drogach, szkołach, szpitalach, kasach itp. gminnych przedmiotach. Od tego są u mnie urzędnicy, którzy dadzą sobie radę, jak potrafią.

Podczas powrotu jeden z moich towarzyszy, p. Sużycki, zapytał mnie, jakie wynoszę wrażenie z naszej rozmowy i z samego p. Piłsudskiego. Odpowiedziałem: co do rozmowy, to mniej więcej się domyślam tego, czego w kwestii naszych granic Naczelnik Państwa się obawia, mniej czego się spodziewa, ale o tym, co zamierza zrobić, nie mam najmniejszego pojęcia; o ile sam je ma, to oczywiście nie chce, żebyśmy się tego domyślali. Co zaś do człowieka, nic o nim panu nie powiem, bo rzadko w życiu spotkałem tak nieprzenikliwego.

Rzeczywiście toczących się już wówczas umów z Petlurą, katem ziemiaństwa polskiego, projektowanej ekspedycji na Kijów i jej następstw nikt się jeszcze nie domyślał, nawet podobno wśród odpowiedzialnego rządu.

Muszę przyznać, że jednego przeze mnie prawie oczekiwanego wrażenia nie doznałem. Pan Józef Piłsudski już wówczas dowiódł, że posiada ten zespół zalet i wad, u nas Polaków bardzo rzadki, który stanowi tzw. przewodników ludzi (conducteurs, d‘hommes). Do nich zaliczano jego wielki urok osobisty, ten częsty dar wybitnych awanturników, np. Napoleona III, Cezarego Borgia i innych mniej udanych, choćby krótkotrwałego meteora, jakim był generał Boulanger; dzięki niemu ci ludzie umieją do siebie przywiązać na wieki niemal wszystkich tych, którzy mieli z nimi styczność osobistą. Że pan Piłsudski ten urok posiada, dowodzi choćby przykład śp. księcia Stanisława Radziwiłła, z którym właśnie wówczas codziennie się spotykałem i często rozmawiałem na obiedzie w Klubie Myśliwskim. Póki „nadczłowieka” osobiście nie poznał, jako rdzenny konserwatysta oburzał się, że Polska mogła postawić na czele państwa znanego powszechnie socjalistę. W jesieni 1919 roku widywałem go w Wilnie, gdzie jako oficer łącznikowy z bawiącymi w Wilnie cudzoziemskimi oficerami, przemieszkiwał w pałacu generał-gubernatorskim. Po kilkudniowym pobycie w czasie inauguracji uniwersytetu Naczelnik Państwa wziął go z sobą do Warszawy jako adiutanta i już koło Nowego Roku zacny i kochany, choć niedaleko widzący Stanisław Radziwiłł nie dopuszczał innego porównania swojego szefa jak z Napoleonem: Cezara uważał za niewystarczającego, a za Hannibala wprost się oburzał. Przyznam się, że tego wrażenia zupełnie nie wyniosłem czy dlatego, że sam bohater nie raczył względem nas, chwilowych gości, ekspensować swego magnetyzmu, czy też dlatego, że jestem na podobne wrażenia bardziej odporny.


W sklepie FOTO MAG zostały następujące numery Szkoły nawigatorów

SN 2 – 22

SN 3 – 29

SN 4 – 17

SN 5 – 39

SN 6 –  brak

SN 7 –   7

SN 8 – 17

SN 9 – 16

SN 10 – 13 

SN 11 – 18

SN 12 – 31

SN 13 – 35

SN S –   6

A tutaj proszę – zajawka nowej edycji Bytomskich Targów Książki „Rozetta”.

https://www.youtube.com/watch?v=W-ijzjo1XjE

Przypominam także, że w sprzedaży mamy już II tom wspomnień Hipolita Korwin Milewskiego

Teraz ogłoszenia

Nasze książki, prócz Tarabuka, księgarni Przy Agorze i sklepu FOTO MAG dostępne będą w księgarni przy ul. Wiejskiej 14 w Warszawie, a także w antykwariacie Tradovium w Krakowie przy ul. Nuszkiewicza 3 lok.3/III oraz w księgarni Odkrywcy w Łodzi przy ul. Narutowicza 46. Komiksy zaś są cały czas do kupienia w sklepie przy ul przy ul. Przybyszewskiego 71 , także w Krakowie. Zostawiam Wam także link do elektronicznego indeksu naszych publikacji, który stworzył dla nas Pan Marek Natusiewicz. Prace są już ukończone i w indeksie są wszystkie nazwiska z naszych publikacji. Oto link:

http://www.natusiewicz.pl/coryllus/

Wszystkim serdecznie dziękuję za wsparcie naszego projektu komiksowego, który mam nadzieję, zostanie wydany już jesienią tego roku. Będzie to wielki album poświęcony spaleniu Rzymu w roku 1527. Do tej pory udało się nam zebrać ponad połowę środków potrzebnych na produkcję. Dziękuję wszystkim jeszcze raz za poświęcenie i wsparcie naszej sprawy.

Mam nadzieję, że do marca uda nam się zebrać całość. Oto numer konta

41 1140 2004 0000 3202 7656 6218

i adres pay pala gabrielmaciejewski@wp.pl

Wszystkich tradycyjnie zapraszam na stronę www.coryllus.pl

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura