coryllus coryllus
3553
BLOG

O przydatności mediów i Andrzeju Bobkowskim

coryllus coryllus Polityka Obserwuj notkę 73

 Już od dawna, od pierwszych lat sukcesu GW widać, że media i korporacje nimi zarządzające mają tę samą funkcje, którą jeszcze niedawno miały uniwersytety. Zjazd w dół i nędza wyższych uczelni wiąże się bezpośrednio ze wzrostem znaczenia mediów, zaś rednacze i prowadzący oraz felietoniści aspirują po prostu do roli dawnych sław akademickich. Często zresztą łączą obydwie funkcje, bo przecież uniwersytet nie umarł, a jedynie się spłaszczył i służy dziś za wycieraczkę dla różnych medialnych sław. I to od wielu lat widać w GW, a teraz jeszcze dodatkowo widać to w mediach „naszych”. Prawicowi dziennikarze nie mają bowiem innego pomysłu na media, jak tylko naśladowanie gazowni. Powoduje to opisany już wielokrotnie efekt „łowcy głów” to znaczy każdy tygodnik wygląda jak księga pamiątkowa emerytowanego i wielce dla plemienia zasłużonego łowcy głów. Na każdej stronie są przynajmniej trzy fotografie samych głów, a pod spodem opisy dotyczące właścicieli tych głów. Bez trudu mogę sobie wyobrazić scenę jak dzicy w dżungli wyciągają w sobotę rano te periodyki i pokazują innym dzikim swoje najważniejsze osiągnięcia. Lepiej niestety nie będzie, bo teren, który jeszcze sto lat temu zajmowali różni reporterzy „wiecznie w podróży”, zajmują dziś po prostu ludzie ze struktur tajnych, których zadaniem nie jest ujawnianie informacji, ale ich ukrywanie. Media jednak nie straciły przez to na znaczeniu, ale zyskały i będą zyskiwać, ponieważ wraz ze wspomnianymi już członkami struktur tajnych zajmą uniwersytet i przepędzą stamtąd tych, którzy z mediami nie mają nic wspólnego i nigdy nie byli w policji. Być może już tak się stało, nie wiem, bo dawno na żadną uczelnię nie zaglądałem. Wszystko jednak moim zdaniem zmierza w tymi kierunku.

Jest tylko jeden problem, żeby istnieć w tym systemie potrzebna jest publiczność. Tę w zasadzie można wytresować, ale nigdy do końca, a już na pewno nie można jej wytresować do końca w warunkach kiedy istnieje Internet. Jakość, bowiem, jeśli jej tylko na to pozwolić, obroni się sama. No, a media i ich pracownicy co widać po ostatnich popisach Lisickiego w salonie24 nie reprezentują żadnej jakości. I tu pojawia się kłopot, bo coś trzeba zrobić, żeby ludzie czuli, że jednak jest dobrze, że to jeden czy drugi tygodnik dzierży palmę pierwszeństwa jeśli chodzi o jakość tekstów i poziom dyskusji. A jakość ową właśnie powinny gwarantować główki medialne, które nóżkami zaczepione są o bramę uniwersytetu. No i próbują one owe gwarancje dać.

W ostatnim numerze „Do rzeczy” mamy tekst pisarza Horubały, który opowiada nam o swoim pobycie w Krakowie gdzie odbywała się naukowa sesja na temat twórczości Andrzeja Bobkowskiego, a konkretnie na temat autentyczności owej twórczości. Pół tekstu, z przyczyn nieznanych Horubała poświęcił swoim odczuciom dotyczącym literatury i akademii w ogóle, po czym wrażenia i spostrzeżenia swoje wymieszał z kawałkami wspomnień o Bobkowskim. Opisał też tę nieszczęsną konferencję, która – jeśli popatrzeć trzeźwo na opis Horubały – była jakąś porażką. Przyszli na nią ludzie, którzy byli Bobkowskim zafascynowani i znali jego dwie książki na wyrywki, znali także listy, które pisał do różnych znanych osób. Na konferencji zaś okazało się, że jakiś pan z KUL ma w komputerze prawdziwe, nie te co poszły do druku, zapiski Andrzeja Bobkowskiego i cała konferencja polegała na tym, że ustalano kiedy i co Bobkowski dopisał do swoich „Szkiców piórkiem”.

Z tymi prawdziwymi zapiskami sprawa ma się tak, że są one ponoć dostępne od roku 1982, czyli od chwili śmierci żony Andrzeja Bobkowskiego Barbary. Jak pamiętamy „Szkice piórkiem” zostały wydane w Polsce na początku lat dziewięćdziesiątych i od razu wypromowano je na zapomniane arcydzieło. W telewizji pojawił się film o podróży Bobkowskiego przez Francję na rowerze, niezwykle klimatyczny i uderzający w czułe struny męskiej wrażliwości. Bobkowski jawił się wtedy wszystkim jako sympatyczny, kochający życie zgrywus, który próbował „barować się”, że posłużą się tutaj nieśmiertelną frazą Reymonta, z II wojną światową. Bobkowski – spryciarz, bystrzak, inżynier, ekonomista i człowiek praktyczny, był kimś, kto wojnę próbował przechytrzyć i udało mu się to, przez co zyskiwał sympatię wszystkich. Niestety nie udało mu się przechytrzyć raka skóry, przez co zyskał jeszcze większą sympatię czytelników.

Na opisywanej przez Horubałę konferencji panowie z mediów i akademii przerzucali się cytatami, niczym chłopcy w filmie „Cudowne lata” wymieniający najlepszych basebalistów wschodniego wybrzeża. Zabawy było co niemiara. Pozostawmy ich teraz w spokoju i zajmijmy się Bobkowskim.

Mnie tak samo jak wielu innych urzekły „Szkice piórkiem”, ja tak samo smuciłem się czytając jego listy do Giedroyca, w których opisywał swoją chorobę, najbardziej zaś zasmucił mnie ostatni list, napisany przez Barbarę Bobkowską, w którym donosi ona Giedroycowi, że jej mąż zmarł, straciwszy wcześniej mowę. Było to w roku 1961. Barbara Bobkowska przeżyła swojego męża o 21 lat. Przez te wszystkie lata książka Bobkowskiego nie mogła być wydana w Polsce ze względów oczywistych. Potem ją wydano, ale nikt nie ogłosił, że „Szkice piórkiem” są kreacją, nakręcono na nie koniunkturę handlową, ogłaszając je dziełem proroczym. W czasie kiedy wydano je w Polsce znane były już ujawnione po śmierci żony autentyczne, wojenne zapiski Andrzeja Bobkowskiego. Dlaczego ich nie ujawniono? Otóż dlatego, że Bobkowski stanowił ważny walor handlowy dla wydawcy, a także dlatego, że wokół jego nazwiska można było zgromadzić rzeszę wyznawców i miłośników, licząc na to, że coś się jeszcze uda zarobić na produkcji gadżetów. Jak pamiętamy plan ten się nie powiódł. Książka Bobkowskiego, choć spotkała się z jakimś tam odzewem, to z pewnością nie z takim na jaki liczyli wydawcy. Na długie lata o Bobkowskim zapomniano. Wydano jeszcze tom jego słabych niesłychanie opowiadań pod tytułem „Coco de Oro”, po czym zapadła cisza. Na początku XXI stulecia, wznowione zostały „Szkice piórkiem”, a dziś po 30 latach od śmierci Barbary Bobkowskiej, ludzie, których żywiołem powinna być tajemnica i sensacja, akademicy i dziennikarze „ujawniają” prawdziwe oblicze pisarza Andrzeja Bobkowskiego. Na czyje polecenie, że spytam? Horubała pisze, że wydane zostaną te prawdziwe zapiski, że wydany zostanie tom materiałów z tej sesji i będzie wielka sensacja. Przypuszczam, że nie będzie. I już wyjaśniam dlaczego.

Wystarczy wpisać w sieć nazwisko Bobkowskiego, żeby dowiedzieć się na jego temat rzeczy kluczowych i ważnych, które są celowo przemilczane, zamiatane pod dywan, albo po prostu lekceważone. Oto przed wojną Bobkowski pracuje w Katowicach w zakładach stalowych, w marcu 1939 roku musi wyjechać do Paryża, a stamtąd wybiera się do Argentyny, bo grozi mu po prostu aresztowanie. Ponoć za kontakty z pracownikami niemieckiego konsulatu, ale autorzy tekstów hagiograficznych, od razu dezawuują tę wiadomość i piszą, że na pewno nie za to, tylko za jakieś lewe interesy, w które – w młodzieńczym uniesieniu – się wplątał. Proszę państwa, Andrzej Bobkowski, był synem generała, byłego oficera CK armii, wykładowcy w wiedeńskiej Kriegschule, człowieka wpływowego i czynnego w kołach rządowych. W swoich pismach pozuje on na młodego, praktycznego i rozsądnego mężczyznę, którego nie imają się głupstwa. Jak więc mógł ktoś taki wplątać się w jakieś nieczyste interesy? I dlaczego minister Beck domagał się, by Bobkowski po prostu emigrował. Mamy tu – o czym nikt nie chce słyszeć – grubą aferę której elementy są tak stałe i twarde jak stal Kruppa. Mamy ojca, wiedeńczyka, protestanta, który czuje się Polakiem, ale matka jego była po prostu Niemką. Mamy syna, urodzonego w Wiener Neustadt i jego matkę, której siostra ożeniona jest z Juliuszem Osterwą. Mamy więc sam creme de la creme przedwojennej polskiej elity. Do tego stryjem Andrzeja Bobkowskiego był wiceminister komunikacji Aleksander Bobkowski. No i mamy te zakłady stalowe, w których pracuje młody Bobkowski i mamy marzec roku 1939. Proszę Państwa, jeśli syn generała, decyduje się w marcu 1939 roku na wyjazd z kraju, w dodatku od razu do Argentyny, to znaczy po prostu, że coś wie, nie tylko on, ale jego rodzina także. W dodatku źródłem tej wiedzy nie jest minister Beck, ale ktoś zupełnie inny, może ktoś z przyjaciół jego ojca chrzestnego Mathiasa Zdarsky'ego? Sam nie wiem i trudno mi zgadywać. Wyjazd był zaplanowany, ale Bobkowski, wraz z żoną, nieakceptowaną przez rodzinę, biedną Basią, zatrzymał się w Paryżu i tu zastała go wojna. W czasie kiedy wszyscy Polacy próbują dostać się do Wielkiej Brytanii Bobkowski siedzi na miejscu i ani myśli się ruszać. Apologeci tłumaczą to jego zdrowym rozsądkiem i umiłowaniem życia. I ja to tłumaczę dokładnie w taki sam sposób, mam jednak podejrzenia, że Bobkowski mógłby zostać w Anglii po prostu zlikwidowany przez MI6, albo wciągnięty do jakiejś roboty, które wykonywać może nie miał ochoty.

I mamy „Te szkice piórkiem”, w których aż roi się od sensualistycznych opisów relacji męsko damskich, podanych niezwykle dyskretnie i z taktem, ale wskazujących na to, że pan Andrzej miał jakieś poważne kłopoty z libido. Mamy tam też kilka peanów na cześć narodu wybranego, co zauważył nawet Horubała. Nadmienić nam także raczył, że w prawdziwych zapiskach Bobkowski jeździ po Żydach, aż się kurzy. Zmienił to po wojnie, bo zauważył jak się zbilansowały siły w świecie po wielkim wybuchu. Potem mamy ten wyjazd do Gwatemali, gdzie Bobkowski miał zarządzać farmą jakiegoś bogatego Żyda, ale w końcu się z nim pokłócił i musiał radzić sobie sam, w nieprzyjaznych okolicznościach, w stolicy Gwatemali. Założył wtedy sklep z modelami lotniczymi, bo miał do tego smykałkę. O tym Żydzie i jego farmie, jak również o chwilowym porzuceniu żony, Bobkowski nie zająknął się ani słowem. Poprawcie mnie jeśli się mylę. Nie napisał o tym w korespondencji do Giedroyca, z którym wymieniał listy tyleż nieważne co pretensjonalne. Giedroyc namawiał Bobkowskiego do pisania i podsuwał mu wzory conradowskie, bo czuł w nim taki potencjał. Chciał nawet wysłać do Gwatemali Hłaskę, żeby sobie z Bobkowskim porozmawiał i pożył, ale całe szczęście do tego nie doszło. Kiedy patrzę na to z dzisiejszej perspektywy jaki mi się to wszystko jako szczery obłęd. Bobkowski napisał jeden tom zapisków, które handlarze ogłosili dziełem genialnym, choć wiedzieli od początku, że są oszukane. Teraz zaś „badacze” odstawiają przed nami cyrk, w którym główny numer nosi tytuł „odkrywanie prawdy o wielkim pisarzu”. Bobkowski podbechtany przez Giedroyca, napisał tom słabych opowiadań i wiele, wiele listów. I to właściwie wszystko. Być może napisałby więcej gdyby miał gdzie wydawać, albo gdyby miał zapewniony byt i nie musiał sprzedawać tych cholernych modeli. Nie wiem. Z tego co mamy, wyłania się obraz ciekawy, ale ciekawy inaczej niż chcą nam to pokazać uczestnicy sesji na temat Bobkowskiego i dziennikarz Horubała. Oni chcą ponad wszelką wątpliwość ustalić, czy ostatnia scena w „Szkicach piórkiem”, kiedy to amerykański żołnierz (a może dziewczyna w mundurze, nie pamiętam) częstuje Bobkowskiego chestefieldami jest autentyczna czy nie. I kręcą głowami, kiedy okazuje się, że jednak nie jest, że chesterfieldy dopisane zostały długo po wojnie. I to ich bawi, w takich właśnie zagrywkach definiują oni swoją misję. Ojciec generał, stryj minister, marzec 1939, zakłady stalowe i wyjazd z Polski do Argentyny, nie ciekawią ich zupełnie. Argentyna interesuje Horubałę o tyle, że wiąże się ona z Gombrowiczem, sugeruje nam nawet Andrzej Horubała, że można tłumaczyć Bobkowskiego przez Gombrowicza i to jest już coś dalece moim zdaniem niestosownego. To są manowce leżące bardzo daleko od zdrowego rozsądku, a nawet od młodzieńczych emocji, którymi kokietował świat Andrzej Bobkowski.

Aha i jeszcze jedno: Henryk Bobkowski sanacyjny generał w stanie spoczynku, brat wiceministra kluczowego resortu, żył i mieszkał przez całą okupację w Krakowie nie niepokojony przez nikogo. Ani przez Hansa Franka, ani przez AK. Zmarł 25 lipca 1945 roku.

 

W niedzielę 17 listopada Fundacja Aktywności Obywatelskiej zorganizowała mi prelekcję w Lublinie przy ul. Willowej 15. Moje wystąpienie zaplanowano niestety tylko na 45 minut plus pytania z sali. Ci, którzy bywają na tych spotkaniach widzą, że to jest trochę krótko. No, ale będą jeszcze inni prelegenci, więc impreza ma swoje ograniczenia. Książki będę miał ze sobą rzecz jasna. Zapraszam. 21 listopada zaś mamy kolejny wieczorek z Grzegorzem Braunem, tym razem w Poznaniu, ale nie wiem jeszcze nic o miejscu.

 

Od niedawna sprzedajemy książkę Toyaha o zespołach, póki co jest ona dostępna jedynie na stronie www.coryllus.pl, w księgarni Tarabuk przy Browarnej 6 i w Sklepie FOTO MAG przy metrze Stokłosy oraz w księgarni Latarnik przy Łódzkiej 8/12 w Częstochowie, nie mam jej jeszcze, ale niedługo mam nadzieję będzie. Są tam za to wszystkie inne nasze książki. Zapraszam.  

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka