coryllus coryllus
5353
BLOG

Ile płacą w "Gościu niedzielnym"

coryllus coryllus Rozmaitości Obserwuj notkę 73

 Miałem dziś straszny sen. Śniło mi się, że szukam pracy, wysyłam swoje aplikacje w różne miejsca i nic. Nie ma odzewu. W końcu jakiś szczyl zaprasza mnie na spotkanie, a ja, siedząc w czymś co przypomina newsroom opowiadam mu o swoich książkach, tekstach, blogu, „Szkole nawigatorów”, opowiadam mu o wszystkim co udało mi się zrobić przez ostatnie lata, a do tego jeszcze o planach komiksowych. On zaś patrzy na mnie oczyma wyrzuconej na plażę flądry, poprawia krawat i mówi: pan się nie nadaje, ma pan za mało doświadczenia.

Nigdy nie szukałem pracy w taki sposób, to znaczy kilka razy wysłałem gdzieś swoje papiery, ale za każdym razem okazywało się, że nic ze mnie nie będzie. Sprawa była zwykle jasna już przy pierwszej rozmowie. Ludzie, którzy rekrutowali pracowników patrzyli na mnie i słuchali co do nich mówię, po czym uśmiechali się jak jakieś lalki-zombie z filmu „Noc żywych nieboszczyków-karaluchów kontra upiorne małże” i mówili: oddzwonimy do pana. I nigdy nie oddzwaniali. Jakoś jednak tę pracę znajdowałem, odbywało się to zawsze według jednego schematu. Zgłaszałem się gdzieś, zupełnie przypadkiem, albo ktoś polecał mnie komuś, kto akurat miał w firmie omawiany tu ostatnio „pożar w burdelu”. Ja występowałem zwykle w roli chłopca do wszystkiego, który nie ma żadnych doświadczeń, ale za to umie sobie radzić. No i gasiłem ten pożar, za najniższe stawki w firmie, po czym dziękowano mi z wyrazami niechęci na twarzy, a po kilku tygodniach wyrzucano, bez możliwości porozmawiania z szefem. Kiedy byłem bardzo młody miałem z tym nawet problem, bo wydawało mi się, że ja się rzeczywiście do żadnej roboty nie nadaję. Potem mi jednak przeszło, bo zauważyłem inną, dziwną prawidłowość, która działa zawsze i wszędzie pod każdą szerokością geograficzną. Oto wszyscy gamonie, lewusy, drobni kanciarze, a szczególnie nałogowi alkoholicy popadający w ciągi, są w każdej firmie hołubieni i nigdy się ich nie wyrzuca. Wylatują za to tacy jak ja, których przyjęto po to, by coś naprawili, co akurat się rozlazło. Kiedy to zrobią firma zaczyna działać tak jak dawniej, czyli zaczyna żywić pięć albo sześć rodzin i jest w porządku. Do następnego krachu, który da szansę jakiemuś innemu biedakowi żyjącemu złudzeniami. To jest świetnie widoczne w Polsce na każdym właściwie poziomie, od ministerstw, poprzez uniwersytety do ostatniego warsztatu produkującego europalety. Nikt nie myśli kategoriami innymi, jak te dotyczące podziału budżetu między swoich. Na rynku europalet nie ma z tym kłopotu, bo rynek ten jest głęboki i niezniszczalny. Co innego u nas, na rynku propagandy, gdzie jest gęsto od szarlatanów, magików i gdzie budżety są znacznie bardziej kuszące niż w branży paleciarskiej. Tutaj nie ma przebacz, nie może być mowy, jak w paletach, że człowieka wyrzucą z jednej firmy, ale jak pójdzie on do drugiej to go przyjmą i znów będzie wesoło stukał młotkiem. W naszej branży wyrzuca się naprawdę, wprost w zapomnienie, albo ci wyrzucani to po prostu wybrańcy. Chodzą oni w glorii męczenników, ale krótko, bo natychmiast dostają pracę w innym wydawnictwie. Taka jest bowiem immanentna cecha tego rynku, on musi stwarzać złudzenie autentyczności i po to właśnie są te wszystkie spektakularne przejścia z redakcji do redakcji, te wszystkie porwane na piersi koszule,(że to niby za Polskę) i inne numery z elementarza radzieckiego agitatora wczesnych lat rewolucji. Jak branża kogoś nie chce to po prostu o nim nie mówi i tego kogoś nie ma. Tak właśnie jest z nami, ze mną i z Toyahem. Nas nie ma. Całe szczęście nie ma takiego kurnika, który dałby się w całości upilnować, a rynek treści i znaczeń, zwany przeze mnie rynkiem propagandy składa się z kilku obszarów, na których rządzą odmienne i niekompatybilne prawa. To stwarza jakąś szansę. Chodzi mi o to, że redaktorzy nie mają pojęcia o co chodzi na rynku książki. Podobnie jak ich wydawcy nie mają pojęcia o co chodzi na rynku wydawnictw periodycznych. Fakt, że on i oni istnieją i mają się dobrze, wypływa wprost z tego, że należą do żywionych przez „firmę” pięciu czy sześciu rodzin. Daj im Panie Boże zdrowie, dopóki oczywiście trzymają się daleko od nas i milczą. Owe różnice ciśnień na rynkach powodują, że czasem wieją tu huraganowe wiatry i jeden czy drugi dach leci gdzieś w przestrzeń w kawałkach i nie ma szansy by go zatrzymać. Coś się odsłania, coś innego przykrywa i jest jakiś ruch. To, jak powiadam daje szanse. O co chodzi w praktyce? Pisałem już o tym wielokrotnie. Dziennikarze startujące na rynku książki mają tam takie same szanse jak ja, ani mniejsze ani większe, albowiem rynek ten musi działać jawnie. To znaczy towar musi być wydany z magazynu, wystawiony na targach i sprzedany. Skąd on się wziął i za co go wyprodukowano to już inna sprawa, podobnie jest z zyskami, ich istnienie nie jest konieczne, ale chodzi o sam moment prezentacji. On musi się pojawić. Co innego w redakcji, gdzie tylnymi drzwiami można wprowadzić dowolnego gamonia, zrobić mu zdjęcie, a potem puścić na łamy z podpisem: wybitny specjalista od polityki zagranicznej. I tak nikt nie będzie sprawdzał kim on jest. W książkach, które jak na złość mają jeszcze moc nobilitującą, do przeprowadzenia takiego numeru potrzebne są horrendalne budżety, albo horrendalne znajomości. No i tematyka musi być odpowiednia. Najłatwiej rzecz taką przeprowadzić w kategorii „mam ładne cycki i tyłek”, ale nie o to przecież chodzi redaktorom pożądającym sławy i patyny na wąsach. Poza tym w książki wchodzą dzieci polityków i to dla nich zarezerwowane są najważniejsze nisze. To w nich ładuje się pieniądze, bo wiadomo, że od razu się zwróci. Mamy bowiem sprzęgnięte w jedno trzy, albo cztery siły: tata z mamą, telewizor, internet i tabloidy. I szafa gra. Wypromowanie autora, szczególnie takiego, który pisze analizy polityczne i jest znany z opiniotwórczych periodyków, a nawet zdobył tam sławę to jest orka na ugorze. Nawet Ziemkiewicz nie daje już rady, no, a poza tym jest jeszcze kwestia prezentacji. Co on może powiedzieć, czego już wcześniej nie mówił? I kogo to zaskoczy?

O tym, by promować nieznanych autorów, nawet wywodzących się z tych pięciu, sześciu rodzin, nie może być nawet mowy w tym momencie, bo wszyscy są za bardzo ze sobą pokłóceni i jak jedni zaczną coś szemrać, to im drudzy odpowiedzą innym autorem równie fantastycznym. W tym czasie kasę z rynku ściągnie Monika Jaruzelska, bo ona zapewnia prawdziwe pieniądze i prawdziwe emocje, wystarczy, że zacznie opowiadać o wycieczkach po byłych demoludach, w których brała udział wraz z tatą. Nikt się nie oprze.

Cóż więc pozostaje naszym redaktorom? Okopywanie się na pozycjach, czyli pilnowanie swoich rubryk i swoich łam, żeby się tam nikt nie dostał, żeby nie zajął im nawet kawałka szpalty, bo wtedy koniec. Będzie jak z tym potworem z ostatniej części „Obcego”, tym wiecie, skrzyżowanym z człowiekiem, co go próżnia kosmiczna przez dziurkę w szybie wyssała. To są projekcje, z którymi zmagać się muszą nocami dziennikarze „Do rzeczy” i „W sieci”. Oni nie mają tak spokojnych snów jak ja. Z tego też powodu pilnują oni bardzo mocno hierarchii piszących, którą my, w tym dostępnym dziś kształcie po prostu unieważniamy. Nie obchodzi nas ona, bo jest fałszywa. Nikt nie może przecież serio traktować kogoś takiego jak Adamski z tygodnika „W sieci”. Przez ową strzeżoną pilnie hierarchię, blogerzy Wszołek i Rybitzki mogą się realizować w Internecie na razie i czekać grzecznie na swoją kolej, kiedy im ktoś, jak to się udało Czarkowi Krysztopie, pozwoli „przebić szklany sufit”. Czarek przebił i dziś rysuje w „Do rzeczy”. Można? Można. Trzeba być tylko cierpliwym i długo, długo chodzić za naczelnym.

Dlaczego jak tak strasznie z nich szydzę? Dla Waszego dobra rzecz jasna. Musicie bowiem wiedzieć, że jak ich po raz kolejny zaczną wyrzucać z pracy, będzie to czynione tylko i wyłącznie po to, byście im jeszcze raz uwierzyli. Teraz to już kochani naprawdę – tak powiedzą – teraz to już nie będziemy w aliansach, nie tylko z Hajdarowiczem, ale nawet z Lisickiem. Koniec, teraz będzie tylko prawda, uczciwość, zero kompromisów i żadnych programów kulinarnych mieszanych z polityką czy literaturą. Nagie fakty po prostu. Niebawem do tego dojdzie, bo papier w tych periodykach jest coraz gorszy, widomy to znak, że idą zmiany.

Są jednak pisma, gdzie papier się nie zmienia, jest jak dawniej lśniący, a teksty, mimo że trywialne, nie budzą takiej niechęci jak teksty Adamskiego. Do pism tych należy „Gość niedzielny” zwany w niektórych kręgach „pismem katolickim”. Ja tu celowo umieszczam tę nazwę w cudzysłowie, bo uważam „Gościa”, za twór będący owocem pewnego całkiem fałszywego kompromisu. Wynikającego po pierwsze z oszczędności, po drugie z ochrony jakichś innych pięciu czy sześciu rodzin, oraz z tego, że strategia zakładała maksymalne upodobnienie go do pism mainsteramowych. Po to, żeby był sukces. I ten sukces jest, ale wynika on moim zdaniem z poprawienia dystrybucji, a nie z tego co ten „Gość” zawiera. Mogę się mylić, ale będę się upierał. No i wczoraj dowiedziałem się czegoś zupełnie fantastycznego. Ponoć honoraria w papierowym wydaniu „Gościa” są nieporównywalne z niczym, nawet z honorariami u Karnowskich. Ja nie wiem ile wynoszą, ale są wielkie. Wystarczy, że ktoś napisze z ręki kilka tekstów, ot takich zwykłych, prostych, reportaży, czy wywiadów z artystami zajmującymi się sztuką katolicką. I już. Idzie do kasy, a tam góra szmalu. Tak mi powiedziano, naprawdę...

Zaraz ktoś powie, że znów mnie zawiść zżera. - Nie gadaj – powie – tylko idź i sam coś napisz, może cię docenią.

No, ale ja właśnie co jakiś czas to robię. Co parę lat wysyłam swoje propozycje do wszystkich tytułów jak kraj długi i szeroki. I wyobraźcie sobie, że nie mam żadnej odpowiedzi. Po prostu żadnej. Czy to nie jest niesamowite, zważywszy, że kiedy skracam dystans pomiędzy sobą samym, a czytelnikiem, kiedy wchodzę na rynek, wszystko czego się nie dotknę zamienia się natychmiast w sukces. Piszę to pod wpływem wczorajszego tekstu Witolda Jurasza, który odgrażał się, że napisze coś o miernotach i karierowiczach. Voila! Miernoty i karierowicze przed Wami! I powiem Wam jeszcze, że nigdy nie wziąłem pieniędzy za żaden wywiad do prasy. Ciekawi mnie jednak jedno, czy taki „Gość niedzielny” będzie zainteresowany wywiadem z Tomkiem Bereźnickim, artystą jak najbardziej katolickim, który nie dość, że robi witraże, to jeszcze rysuje najlepszy komiks jaki kiedykolwiek powstał w Polsce, zatytułowany „Święte królestwo”? I ile mu zaproponują za ten wywiad? Bo przecież nie powiedzą, że to w ramach reklamy. Tak bezczelni chyba nie są.

 

Przypominam o piątku, siedziba IPN przy Marszałkowskiej – kiermasz książki. Będę tam od 10.00 do 18.00, a potem od 19.30 będę miał wieczorek w Cafe Flora przy ogrodzie botanicznym.  

coryllus
O mnie coryllus

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości